Rozdział 13
W nadchodzących godzinach mój umysł będzie absorbowało wiele spraw — rzekł Tol-ler do Diviwidiviego, opuszczając należący już do rytuału przytyk do koloru jego twarzy, na znak, że mówi z całkowitym spokojem, przedstawiając suche fakty. — Toteż korzystając z sytuacji chciałbym jasno określić twoją sytuację. Twoim obowiązkiem jest zachować własne życie, a najłatwiej będzie ci to osiągnąć, jeśli udzielisz mi wszelkiej pomocy w naszym przedsięwzięciu. Jeśli odkryję, że mnie okłamujesz, dajesz mi wykrętne odpowiedzi lub pozwolisz, bym popadł w tarapaty, o których mogłeś mnie zawczasu ostrzec — zabiję cię. Twoja egzekucja może nie być natychmiastowa, ponieważ jesteś mi potrzebny. Ale jeśli stwierdzę, że działałeś na moją szkodę w jeden z wymienionych sposobów, i sprowadzi to na nas groźbę bezpośredniego ataku, zginiesz. Dobrze wiesz, że nie waham się w takich sprawach. W każdej chwili będę gotów ściąć ci głowę i jeśli dasz mi ku temu jakiś powód, nawet tak błahy jak kichnięcie, przyśpieszysz tylko swój zgon. Zdaję sobie sprawę, jak nikłe są moje szansę przeżycia, praktycznie moje życie już się skończyło, więc nie łudź się, iż będziesz w stanie wybłagać litość w jakichkolwiek okolicznościach. Jeśli chcesz zachować swoje życie, musisz stać się bezwzględnie posłusznym narzędziem mojej woli. Czy wyraziłem się jasno?
— Bardzo jasno — odparł Diviwidiv. — Twoja skłonność do stawiania spraw na ostrzu noża nie wykazuje tendencji do zaniku.
Toller zmierzył obcego marszcząc brwi i zastanawiając się, czy taka tchórzliwa istota byłaby zdolna do bezczelności w bardzo niebezpiecznej dla siebie sytuacji. Skończył zawiązywanie rzemyków przy skafandrze, po czym odebrał pistolet od Steenameerta, by ten mógł uczynić to samo. Divivvidiv wsunął się już w swój srebrzysty strój, który sprawiał, że jego wygląd był bardziej do przyjęcia dla ludzkich oczu, zatem bez przeszkód mogli wyruszyć w podróż na jego ojczystą planetę. Toller starał się nie myśleć o tym, co ich czeka. Przyszłość, jaką sobie zgotował, najeżona była nieprzewidzianymi niebezpieczeństwami, ale nie próbował ich sobie wyobrażać, żeby nie ogarnęły go wątpliwości, mogące osłabić jego władzę nad Diviwidivim.
— Jeszcze jedno pytanie, nim wyruszymy, i będziesz miał czas przetrawić ostrzeżenia, jakich ci udzieliłem — rzekł do obcego ogarniając wzrokiem niegościnny pokój. — Czy sam fakt, że opuścisz to miejsce, zaalarmuje lub w jakikolwiek inny sposób da przewagę naszym przeciwnikom?
— Jest to mało prawdopodobne — odparł obcy. — Cała stacja działa automatycznie. Mało prawdopodobne, by na tym etapie ktoś z Dussarry próbował porozumieć się ze mną osobiście.
— Mało prawdopodobne? Czy tylko takiego zapewnienia możesz nam udzielić?
— Kazałeś, bym mówił prawdę.
— Bardzo dobrze. — Toller skinął na Steenameerta i cała trójka skierowała się do drzwi, za którymi znajdowała się komora ciśnień. Obcy poruszał się pewnie, swobodnie przesuwając stopy po perforowanej podłodze, podczas gdy Toller i Steenameert dokonywali karkołomnych ewolucji przechylając się na boki, jakby balansowali na cienkich linach. Kiedy dotarli do wejścia do komory, Diviwidiv odpiął ze ściany szare metaliczne pudełko i jął przyczepiać je sobie do pasa za pomocą błyszczących klamer.
— Zostaw to — rozkazał Toller.
— Ależ widziałeś to już przecież. — Divivvidiv rozłożył ręce w dziwacznie ludzkim geście. — To tylko mój transporter.
— Urządzenie, które pozwala ci mknąć z szybkością strzały. Zdaje się, że pamiętam, jak przybliżyłeś się do nas z niewyobrażalną prędkością, kiedy Baten i ja siedzieliśmy uwięzieni w tej szklanej klatce. — Toller dźgnął pudełko szablą i odsunął od obcego. — Nie ma sensu, żebyś się obciążał pokusą ucieczki, zwłaszcza że zamierzam eskortować cię do mojego statku w królewskim stylu.
Toller odpiął od pasa zwój cienkiej liny, przeciągnął jej wolny koniec wokół ciała Diviwidiviego i zawiązał mocny supeł. Wciągnął Divivvidiviego do komory ciśnień i dał mu znak, by wystukał kod na tablicy rozdzielczej, wyglądającej jak opakowanie niebieskich tabletek na jednolitej szarej ścianie. Wewnętrzny właz zasunął się cicho, niby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, i w kilka sekund później otworzyły się zewnętrzne drzwi, ukazując szarometaliczny płaskowyż i iskrzące się za nim kryształowe morze. Do środka wtargnęło lodowate powietrze. Zadowolony, że nie będzie już oglądał przytłaczającej architektury wnętrza stacji, Toller owinął twarz chustą i ruszył w znajomy krajobraz strefy nieważkości.
Słońce przybliżyło się do Overlandu, przecinając poziom podstawowy i wschodząc nad sztucznym horyzontem nakreślonym przez ogromny dysk, o którym Toller wiedział teraz, że jest jakąś niepojętą maszyną. Promienie słoneczne, pod niedużym kątem uderzające w miliardy kryształów, utworzyły barykady pryzmatycznego ognia i kłuły w oczy. Blask był tak oślepiający, iż nawet Overland, ta jaśniejąca półkula majacząca dokładnie nad ich głowami, wydawał się w porównaniu widmowo blady.
Toller wydał trochę liny, włączył swój silnik i pomknął ku Stacjom Obrony Wewnętrznej, wlokąc Diviwidiviego, który haniebnie koziołkował za nim. Cała trójka wyfrunęła poza obręb obcej stacji, a otaczająca ich pustka łapczywie chłonęła odgłosy silników. Toller leciał w milczeniu zaabsorbowany przypominaniem sobie kolejnych etapów wyprowadzania statku kosmicznego z powietrznego pomostu. Podczas dwóch obowiązkowych kursów zdawało mu się, że wszystko jest proste i oczywiste, lecz odbyły się one dawno temu i teraz cała operacja wyglądała na niesamowicie złożoną.
Na koniec w jaskrawej łunie przed nimi ukazała się grupa drewnianych cylindrów, jak gromadka żółtych, pomarańczowych i brązowych plamek, które przywdziały swoje prawdziwe barwy dopiero, gdy Toller zatoczył szeroki łuk, zostawiając słońce za plecami. Tuż obok kołysał się statek podniebny. Balon tracił kształt, gdyż znajdujący się wewnątrz gaz wytracał ciepło. Na powierzchni planety ciężar opadającej powłoki wyrzuciłby gaz na zewnątrz, lecz przy braku grawitacji balon jedynie zmarszczył się, jak skóra jakiegoś dogorywającego stworzenia głębinowego.
Toller wyłączył silnik i zahamował skracając linę, by przyciągnąć do siebie milczącego jeńca. Steenameert z wprawą zatrzymał się w pobliżu, dryfując kilka jardów nad fantastycznym skupiskiem ogromnych kryształów. Dwie mile dalej na płonącym morzu wznosiła się obca stacj a, jak zamek majaczący na tle najciemniejszej części nieba, gdzie rzadkie meteory przemykały ukradkiem w niepamięć.
— Rzadki widok, Batenie — rzekł Toller. — Niewielu może pochwalić się, że oglądało coś podobnego. Będziesz go niewątpliwie długo pamiętał.
— Mam nadzieję, panie kapitanie — odparł Baten, a w jego oczach odbiło się zdziwienie.
— Chcę, byś zaniósł z powrotem dwie wiadomości: jedną dla mojego ojca, a drugą dla Królowej Daseene. Nie mam czasu, by je napisać, zatem słuchaj mnie uważnie.
Toller urwał, gdyż Steenameert gwałtownie zamachał rękami, by wyrazić sprzeciw.
— Co wy mówicie?! — wykrzyknął. — Czy nie służyłem wam dość dobrze?!
Tym razem to Toller się zdziwił.
— Nikt nie sprawowałby się lepiej. Mam zamiar zamieścić wzmiankę w wiadomości do Królowej, żebyście…
— Dlaczego więc odprawiacie mnie w decydującym momencie naszej podróży?
Toller zsunął chustę z twarzy i uśmiechnął się.
— Jestem szczerze wzruszony waszą lojalnością, Batenie, lecz sprawy doszły do punktu, w którym nie mam prawa niczego więcej od was wymagać. Podróż na ojczystą planetę tych intruzów niemal z całą pewnością zakończy się moją śmiercią, nie mam co do tego najmniejszych złudzeń, lecz przyjmuję ten los, gdyż jest to sprawa mojego osobistego honoru. Wyruszywszy z jasno wyrażonym zamiarem odnalezienia księżnej Yantary nie mogę wrócić do Prądu i przyznać, że zarzuciłem swą misję tylko dlatego…