Na chwilę zapadło napięte milczenie, a Tollera przeniknęła dogłębna świadomość, że cała jego przyszłość zawisła na włosku. Naraz Yantara wybuchnęła radosnym śmiechem.
— Tylko się mu przyjrzyj! — zawołała szturchając swoją towarzyszkę. — Zaczynam wierzyć, że on wszystko traktuje jak najbardziej poważnie. — Porucznik zrobiła zaskoczoną minę, ale po chwili udało jej się przywołać na usta słaby uśmiech.
— Bo to jest wielce poważna…
— Gdzie się podziało wasze poczucie humoru, Tollerze Maraąuine? — ucięła Yantara. — No tak, teraz sobie przypominam, że zawsze braliście siebie zbyt poważnie.
Toller poczuł się zbity z tropu.
— Sugerujecie, że spotkaliśmy się już kiedyś? Yantara znów wybuchnęła śmiechem.
— Czy nie pamiętacie, kapitanie, jak wasz ojciec zabierał was do pałacu na obchody Dnia Migracji, gdy byliście mali? Już wtedy paradowaliście z szablą, chcąc upodobnić się do swojego sławnego dziadka.
Toller zdawał sobie sprawę, że księżna kpi z niego, lecz jeśli chciała w ten sposób ustąpić zachowując twarz, potrafił to ścierpieć. Wszystko było lepsze niż kontynuowanie tej niepotrzebnej dyskusji.
— Muszę przyznać, że was nie pamiętam — odrzekł. — Podejrzewam, że przyczyny trzeba by się doszukiwać w tym, że wasz wygląd uległ większej zmianie niż mój.
Yantara potrząsnęła głową, ignorując ukryty komplement.
— Nie. Po prostu macie słabą pamięć. No dobrze, a co tam z naszym astronautą? Dla przejęcia go jeszcze kilka minut temu gotowi byliście narazić bezpieczeństwo dwóch statków.
Toller odwrócił się do Steenameerta, który z zainteresowaniem przysłuchiwał się wymianie zdań.
— Wejdźcie na pokład mojego statku i każcie kucharzowi przygotować jakiś posiłek.
Steenameert zasalutował, pochwycił spadochron i poszedł ciągnąc go za sobą.
— Jak się spodziewam, spytaliście go, dlaczego wyprawa trwała dłużej, niż zakładano? — rzuciła Yantara mimochodem, jak gdyby wcale nie doszło między nimi do starcia.
— Nie mylicie się. — Toller nie za dobrze wiedział, jak postępować z księżną, postanowił jednak przybrać możliwie najbardziej nieoficjalny i przyjazny ton. — Według niego Land świeci pustkami. Opowiadał o opustoszałych miastach.
— Opustoszałych! A co się stało z tymi tak zwanymi Nowymi Ludźmi?
— Wyjaśnienie, jeśli w ogóle istnieje, zawarte jest w depeszach.
— W takim razie powinnam się zobaczyć jak najszybciej z Jej Wysokością, moją babką. — Aluzja do królewskiego pochodzenia była zupełnie zbędna. Toller zrozumiał, że jest to ostrzeżenie przed zbytnim spoufalaniem się z księżną.
— I ja muszę jak najszybciej wracać do Prądu — odparł starając się, by zabrzmiało to energicznie. — Naprawdę nie potrzebujecie pomocy przy naprawie statku?
— Pewnie że nie. Z szyciem uporamy się przed małonocą, a potem w drogę.
— Jest jeszcze coś — rzekł Toller, gdy Yantara odwracała się, by odejść. — Ściśle rzecz biorąc nasze statki zderzyły się, więc powinniśmy sporządzić raport. Co o tym myślicie?
Księżna spojrzała mu prosto w oczy.
— Ta papierkowa robota jest raczej nużąca, czyż nie tak?
— Strasznie nużąca. — Toller uśmiechnął się i zasalutował. — Do widzenia, kapitanie.
Przyglądał się, jak księżna i jej młodszy oficer odchodzą w stronę swojego statku, po czym zawrócił i ruszył z powrotem do własnego pojazdu. Ogromna tarcza bliźniaczej planety wypełniała niebo w górze, a kurczący się świetlny sierp na obrębie jej tafli zapowiadał, że do codziennego zaćmienia zwanego małonocą została niecała godzina. Kiedy się rozstali, Toller zdał sobie sprawę, jak bardzo pozwolił Yantarze sobą manipulować. Gdyby to mężczyzna zachował się tak nierozsądnie w powietrzu, a arogancko na ziemi, Toller zbeształby go siarczyście i cała sprawa z powodzeniem mogłaby się skończyć pojedynkiem. Bez wątpienia oskarżyłby go również w oficjalnym raporcie. A tak, uroda księżnej odebrała mu odwagę i oszołomiła. Zachował się jak nieopierzony młokos. Choć w głównej kwestii zatriumfował nad Yantarą, spoglądając wstecz nabierał coraz bardziej przeświadczenia, że równie mocno pragnął wywrzeć na niej dobre wrażenie jak spełnić swój obowiązek.
Kiedy dochodził do statku, przy każdej z czterech kotwic stali już członkowie załogi przygotowując się do odlotu. Wspiąwszy się po szczeblach na boku gondoli przeskoczył przez reling, potem przystanął i spojrzał w stronę spoczywającego na ziemi statku księżnej. Załoga krzątała się na lego pokładzie, odczepiała powłokę i pod czujnym okiem księżnej Yantary rozkładała ją na trawie. Porucznik Feer przystanął obok Tollera.
— Stały ciąg aż do Prądu, kapitanie?
Jeśli się kiedyś ożenię, pomyślał Toller, to na pewno z tą kobietą.
— Panie kapitanie, pytałem…
— Jasne, że stały ciąg aż do Prądu — rzucił Toller. — I sprowadźcie kaprala Steenameerta do mojej kajuty. Chcę porozmawiać z nim w cztery oczy.
Znalazłszy się w swojej kajucie z tyłu pokładu głównego Toller czekał, aż wprowadzą astronautę. Statek ożył ponownie, osprzęt i wręgi kadłuba odzywały się niekiedy skrzypiącym głosem, gdy cała konstrukcja dostosowywała się do nacisków powstających podczas lotu pod wiatr. Toller usiadł przy biurku i zaczął bawić się w roztargnieniu przyrządami nawigacyjnymi. Nie potrafił opędzić się od myśli o księżnej Yantarze. Jak mógł zapomnieć o spotkaniu w dzieciństwie? Pamiętał tylko, że w wieku, kiedy gardził towarzystwem dziewcząt, rzeczywiście ciągano go wbrew jego woli na obchody Dnia Migracji. Jednak nawet wtedy bez wątpienia zauważyłby Yantarę pośród chichoczących, drobnych istot, które hasały po pałacowych ogrodach.
Rozmyślania przerwał mu Steenameert, gdy zapukał i wszedł do ciasnego pomieszczenia, ocierając z brody resztki jedzenia.
— Pan mnie wzywał, kapitanie.
— Tak. Przerwano nam rozmowę w bardzo ciekawym punkcie. Opowiedzcie mi więcej o tych pustych miastach. Nie natknęliście się tam na żadnych ludzi?
Steenameert potrząsnął głową.
— Nie widzieliśmy żywej duszy, panie kapitanie. Nic, tylko tysiące szkieletów. Nowi Ludzie wyginęli. Wygląda na to, że zaraza obróciła się przeciwko nim i zmiotła ich z powierzchni planety.
— Wędrowaliście daleko poza granice Kolcorronu?
— Nie, nie zapuszczaliśmy się daleko, najwyżej do dwustu mil. Jak pan wie, kapitanie, dysponowaliśmy jedynie trzema statkami podniebnymi, nie mieliśmy żadnego statku z pędnikiem poprzecznym, w naszych podróżach musieliśmy więc polegać na wiatrach. Ale to, co zobaczyłem, zupełnie mi wystarczyło. Po jakimś czasie wezbrało we mnie dziwne uczucie: miałem pewność, że tam nikogo nie ma. Najpierw rzuciliśmy kotwicę kilka kilometrów od starej stolicy, Ro-Atabri. Znajdowaliśmy się w samym sercu samego pradawnego Kolcorronu. Gdyby na Landzie żyli ludzie, właśnie tam powinniśmy ich znaleźć. To się rozumie samo przez się. — Steenameert mówił z zapałem, jak gdyby miał w tym swój interes, by przekonać Tollera o prawdziwości własnych obserwacji.