Jednak teraz, gdy statek znalazł się na orbicie na obrzeżach dussarrańskiej atmosfery, Divivvidiviemu znacznie poprawił się humor. Wyglądał na odprężonego i bardziej przystępnego niż zwykle. Było widać, że obawia się spadania w dół poprzez atmosferę planety, lecz z jakiegoś osobliwego dla jego gatunku powodu fakt, iż nie wymagało to walki na śmierć i życie, pozwolił mu stawić czoło tej ciężkiej próbie z takim samym męstwem, jak w miarę odważnemu człowiekowi.
Przywdział już swój srebrzysty skafander i przeglądając zapasy żywności trwał w oczekiwaniu na opuszczenie statku, które miało nastąpić za niecałą godzinę. Dowiedziawszy się, że prowiant Kołcorronian składa się głównie z pasów suszonego mięsa i ryb, urozmaicony okrągłymi ciastkami ze sprasowanego ziarna i suszonych owoców, zaczął domagać się, by zabrano jego własne zapasy. Pożywienie to składało się na ogół z różnokolorowych sześcianów twardej galarety zawiniętej w złocistą folię. Diviwidiv wyjął kilka z nich z kieszeni i przyglądał się uważnie tym połyskującym klockom, najprawdopodobniej w poszukiwaniu najsmaczniejszego kąska.
Tollera ponownie uderzyło jego opanowanie i dokładając wszelkich wysiłków, by przewidzieć leżące przed nimi przeciwności, zastanawiał się, czy Diviwidiv nie posiada zasobów wiedzy, których nie ujawnił w żadnej z telepatycznych rozmów. Ćwicząc się w praktycznej strategii Toller spróbował przenieść się w wyobraźni tysiące lat w przód historii kolcorroniańskiej cywilizacji, starając się koncentrować głównie na rozwoju technologii wojennej i nagle przed oczyma ukazała mu się niepokojąca wizja.
— Powiedz mi, szarogęby — odezwał się. — To coś, co ftazywasz Xa… To tylko zwykła maszyna, prawda? j — Zasadniczo tak.
— I wyposażyłeś ją w umiejętność wyraźnego postrzegania obiektów oddalonych o tysiące mil.
— Tak.
— Zatem wydaje mi się logiczną konsekwencją, że twoja ojczysta planeta, kolebka waszej cywilizacji, obfituje w podobne maszyny.
Toller poczekał, aż jego słowa wywrą pożądany efekt, lecz obcy odczytał resztę jego myśli nie czekając, aż zacznie mówić dalej.
— Jesteś w biedzie! — Diviwidiv jak zwykle zaprawił swą odpowiedź pewną dozą rozbawienia. — Nie posiadamy urządzeń, które mogłyby — wyśledzić ten statek, i ostrzec o jego obecności. Nie patrolujemy naszej przestrzeni powietrznej. Po co?
— By ostrzegać przed najeźdźcami, wrogimi armiami.
— Lecz skąd mieliby pochodzić tacy najeźdźcy? / dlaczego jakaś cywilizacja miałaby żywić wrogie zamiary względem Dussarrańczyków?
— Podbój — odparł Toller krótko, żałując, że w ogóle zaczął tę rozmowę. — Pragnienie podbojów i sprawowania władzy nad…
— Myślisz kategoriami plemiennymi, Tollerze Maraąuine. W cywilizowanych społeczeństwach nie ma na nie miejsca.
Diviwidiv ponownie zabrał się do sortowania swoich kolorowych sześcianów.
— Pewność siebie to wróg…
Ku swojemu rozdrażnieniu Toller stwierdził, że nie jest w stanie dokończyć czegoś, co w zamyśle miało być aforyzmem. Przejęty niepokojem zaczął operować dźwignią urządzenia powietrznego, mieszając nowy ładunek soli strzelniczej z wodą w przewodach zbiornika. Diviv-vidiv na początku lotu z zainteresowaniem przyjrzał się temu mechanizmowi, po czym wyjaśnił, że powietrze to mieszanina gazów, z których tlen podtrzymuje życie, umożliwia rozniecenie ognia i przyczynia się do korozji żelaza. Przy połączeniu soli strzelniczej z wodą wytwarzają się duże ilości tlenu, co umożliwia załodze statku przeżyć długą podróż przez międzyplanetarną pustkę. Toller zanotował sobie te naukowe informacje, gdyż mogły one wzbogacić wiedzę uczonych w Prądzie, ale wolał się nie zastanawiać, jakie są szansę, że kiedykolwiek oni je otrzymają.
Najprościej byłoby sprowadzić statek do poziomu, gdzie powietrze nadaje się do oddychania, wyłączyć główny silnik i wyskoczyć. W ten sposób opuszczaliby statek, pozornie unoszący się nieruchomo w powietrzu, a sprawa wsunięcia się w wory lotnicze oraz związania się razem nie nastręczałaby większych problemów. Jednak Diviwidiv zauważył, że bezwładny statek podążyłby za nimi w dół atmosfery, a po zderzeniu z ziemią eksplodował jak ogromna bomba, najprawdopodobniej powodując śmierć wielu Dussarrańczyków.
Toller nie przejął się zbytnio tą perspektywą, uważając całą ludność obcej planety za zaprzysięgłych wrogów, lecz przystał na sprzeciw Diviwidiviego, obawiając się, że śmierć pobratymców może źle nastroić obcych do handlu wymiennego, jaki miał zamiar z nimi przeprowadzić. Ponadto nie chciał, by lądowaniu towarzyszyła olbrzymia eksplozja.
Z tych więc powodów, po wprowadzeniu w atmosferę, statek został położony na bok i ustawiony na kursie, który według Diviwidiviego miał umożliwić mu nieszkodliwe zatonięcie w morzu. Główny silnik wciąż pracował, drążek na pulpicie wskazywał minimalne tempo i Toller wraz ze Steenameertem stanęli wobec problemu pilnowania więźnia podczas opuszczania statku, stopniowo nabierającego prędkości. Znacznie od nich lżejszy Diviwidiv spadałby wolniej i wystarczyłaby tylko chwila nieuwagi, a wykorzystując prawa fizyki uciekłby na dobre.
Zdając sobie sprawę z tego niebezpieczeństwa Toller dopilnował, aby, nim opuszczą statek, cała trójka połączyła się kawałkiem liny. Jedyne wyjście, znajdujące się w środkowej części, było bardzo wąskie, nie naruszające całości konstrukcji statku, wobec czego zmuszeni byli ścisnąć się w raczej nieprzyjemnej pozycji, podczas gdy Toller wypychał pokryte smarem grube śruby. Klapa włazu była wymodelowana jak ścięty stożek, panujące wewnątrz statku ciśnienie dociskało ją do uszczelnionej framugi. Toller musiał użyć wszystkich sił w wolnej ręce, by podważyć i wciągnąć do środka ten rzeźbiony drewniany dysk.
Huczący podmuch lodowatego powietrza bił w skafander Tollera. Chwytając mocniej nikłą postać Diviwidivie-go i obejmujące go ramię Steenameerta, wyskoczył w zimne, białawe światło słoneczne. Pokoziołkowali w opływającym kadłub statku strumieniu powietrza. W chwilę później uszy wypełnił im napastliwy, przerywany gwizd, a wszechświat zajaśniał oślepiającą bielą, kiedy porwały ich dławiące wyziewy silników.
Przykre odurzenie trwało jeszcze kilka sekund, a potem unosili się już swobodnie w przesyconym słońcem powietrzu, setki mil ponad powierzchnią Dussarry. Nad ich głowami majaczył wachlarz gwiazd, galaktyk i zamarzniętych komet, przesłonięty z lekka błyszczącym obłokiem wyziewów statku, który sunąc po dziwacznym kursie szybko zniknął im z oczu. Na swoją ojczystą planetę Toller mógł już powrócić jedynie za pomocą magicznego przekaźnika materii, lecz w tym momencie nie miał czasu, by się nad tym zastanawiać.
Bezwładna lewitacja w górnych partiach atmosfery, gdy w dole zieją jedynie tysiące mil pustej przestrzeni, jest mrożącym krew w żyłach przeżyciem nawet dla weteranów kolcorroniańskich Służb Podniebnych i Toller zdawał sobie sprawę, że musi ono być jeszcze bardziej przerażające dla Diviwidiviego. Ten jednak nie trząsł się ze strachu, za to jego ręce i nogi majtały bezładnie i nie wyglądał na przytomnego.
— Wsadźmy go do wora lotniczego, zanim wszyscy zamarzniemy na śmierć! — krzyknął Toller.
Steenameert skinął głową i obydwaj zbliżyli się do Diviv-vidiviego po łączącej ich linie. Masywny spadochron obcego przeszkadzał im podczas przeciągania podbitego wełną worka przez jego głowę i poprawiania najróżniejszych zamknięć i pierścienia wentylacyjnego.
— Tu jest wygodniej, niż myślałem — powiedział Diviv-vidiv. — Będę mógł spać i śnić podczas spadania. Lecz co się stanie, jeśli będę miał trudności z wydostaniem się z tego wora, kiedy nadejdzie czas, by otworzyć spadochron?