— Bądź spokojny! — krzyknął Toller w otwór worka. — Nie pozwolimy ci odpaść.
Chusta okrywająca jego twarz była sztywna od zamarzniętej pary i mimo, że miał na sobie skafander, zaczynał się trząść z zimna. Odsunął się od obcego i wgramolił do swojego worka bardzo powoli, gdyż przeszkadzała mu w tym nieporęczna szabla. Poczuł się dosyć niewyraźnie, gdy zdał sobie sprawę, że z utęsknieniem oczekuje, aż znajdzie się we wnętrzu przytulnego i ciepłego wora lotniczego.
Gdy tylko zawinął się w swój kokon, zamknął oczy i zapadł w drzemkę. Spadał w stronę powierzchni planety, lecz minie trochę czasu, nim nabierze takiej prędkości, że obudzi go gwizd wiatru. Na razie panowała cisza, a on był bardzo wyczerpany i sytuacja nie wymagała żadnego działania.
Toller ocknął się w nieokreślonym czasie później i z miejsca wiedział, że na zewnątrz zalegają ciemności. Cień Dussarry pochłonął te trzy drobne istoty, które złożywszy swój los w ręce sił grawitacyjnych planety, odbywały długą pielgrzymkę z obrzeży kosmosu. Zdjęty nagłą ciekawością ujrzenia obcego, tonącego w mroku świata, Toller przetarł oczy, otworzył wór i zerknął na zewnątrz.
Widział bezkształtne plamy, jakimi byli Steenameert i Diviwidiv, ostro zarysowujące się na srebrzystym tle wszechświata, lecz jego wzrok przykuł dopiero widok enigmatycznej planety rozpościerający się w dole. Widoczna półkula niemal w całości tonęła w mroku i tylko jej wschodnią krawędź zdobiło cieniutkie pasemko niebiesko-białego światła. Toller wielokrotnie miał okazję przyglądać się Landowi i Overlandowi z podobnej perspektywy, lecz tutaj miejsca, gdzie noc dzierżyła swe berło, zdominowane były senną czernią ożywianą jedynie odbitym światłem gwiazd. Nie był przygotowany na to pierwsze spojrzenie w głąb pogrążonego we śnie świata, który stanowił dom wysoko rozwiniętej technicznie cywilizacji.
Większe masy lądów, w świetle dziennym zdające się nie mieć znaczenia, mrugały mnóstwem światełek. Wyspy wydawały się jaśniejsze od otaczających ciemności, a nawet oceany usiane były obficie punkcikami światła i wywoły w umyśle Tollera obrazy gigantycznych statków, ogromnych jak miasta, uwikłanych w szlaki handlowe biegnące dookoła całego globu. Planeta mogła też być na przykład wielką, matową kulą z milionem otworów przebitych na powierzchni, by mogła emitować światło z wewnętrznego źródła.
Toller przez długi czas chłonął wzrokiem ten widok, aż poczuł się nasycony i oczyszczony i wtedy zamknął wylot worka, odcinając się od natrętnego chłodu.
W momencie, gdy jego stopy dotknęły ziemi, wiedział, że został oszukany i zwabiony w zasadzkę.
Trzy spadochrony otworzyły się równocześnie ponad pogrążonym w ciemnościach krajobrazem, w którym jedynym znakiem życia była cienka linia świateł kilka mil na zachód. Pogoda była bezwietrzna, tak że niedoświadczony Diviwidiv nie miał większych kłopotów z lądowaniem i Toller poczuł ponowną falę dawnego optymizmu, kiedy cała trójka opadła łagodnie na jaśniejącą w świetle gwiazd łąkę. Przygotował się na to delikatne zetknięcie z ziemią, uczucie zagłębiania się butami w miękki torf, zapach trawy…
Wizualnie nic się nie zmieniło. Jeśli brać pod uwagę świadectwo oczu, Toller wylądował na czymś, co z powodzeniem mogło ujść za kołyszącą się sawannę z jego ojczystej planety. Steenameert i Diviwidiv znajdowali się w niewielkiej odległości po jego lewej stronie. Oni także stali wśród traw, a jednak Toller czuł pod stopami kamienne płyty. On i jego dwaj towarzysze znajdowali się na otwartym skrawku pustego pastwiska, a jednak słyszał jakiś ruch wokół, czuł nacisk umysłów.
— Broń się, Baten! — krzyknął, dobywając szabli. — Zostaliśmy zdradzeni!
Sapiąc z gniewu obrócił się do Divivvidiviego, lecz spowita w skafander postać znikneła. Tak jakby rozpłynął się w powietrzu.
— Zlóż broń, Tollerze Maraąuine. — Głos Diviwidiviego był zarazem uprzejmy i pogardliwy. — Jesteście otoczeni przez ponad tysiąc oficerów porządkowych, z których wielu ma przy sobie broń. Jakakolwiek próba oporu skończy się waszą śmiercią.
Toller potrząsnął głową i warknął:
— Ale wpierw zdołam wielu z nich położyć trupem.
— Zapewne, lecz jeśli tak się stanie, nigdy już nie ujrzysz swojej kobiety. Przebywa ona tylko kilka mil stąd i w przeciągu paru minut możesz być przy niej. Żywy pewnie będziesz w stanie pocieszyć ją lub jej usłużyć, ale martwy…
Toller owi szabla wypadła z dłoni, słyszał, jak brzekneła na kamiennych płytach, a do oczu napłynęły mu łzy bezsilności.
Rozdział 14
Dopiero kiedy Toller i Steenameert poddali się naci-f) J skowi mnóstwa rąk i pozwolili sobie skrępować „Xx nadgarstki na plecach, z oczu zdjęto im nałożone przez obcych łuski. Informacje z siatkówki znów bez przeszkód popłynęły do mózgu, nie zakłócane czynnikami zewnętrznymi i dwaj Kołcorronianie nagle przejrzeli.
Nadal panowała noc, lecz dostrzegalne w świetle gwiazd łąki zastąpiła złożona diorama majaczących w tle słabo oświetlonych budynków i szeregów ciemnych sylwetek Dussarrańczyków nie opodal. Toller zgadywał, że stoi niemal w samym środku ogromnego placu. Ciągnące się wokół budowle wznosiły się łagodnie zakrzywionymi liniami, w przeciwieństwie do opartej na kątach prostych architektury jego ojczystej planety, a ich obłe kontury zdobiły tu i ówdzie wysmukłe drzewa, kołyszące się nieprzerwanie, mimo że wilgotne, nocne powietrze było zupełnie nieruchome. Jedynym znajomym elementem krajobrazu, jaki Toller mógł dostrzec, była twarz Steenameerta, zwrócona ku niemu ponad morzem ruchliwych, szemrzących sylwetek ubranych na czarno obcych.
— Zdaje się, że wygrałeś — powiedział Toller usiłując ukryć drżenie głosu. — Czarodziejskie sztuczki pokonały siłę.
Diviwidiv przysunął się bliżej, torując sobie drogę wśród ciżby wonnych ciał.
— Dla własnego dobra, Tollerze Maraąuine, porzuć te prymitywne wyobrażenia o czarach. W przyrodzie nie ma miejsca na nieuczciwe przywileje. To, co powszednie dla mojej rasy, tobie wydaje się sztuczką tylko dlatego, że nasza cywilizacja stoi na wyższym poziomie w każdej dziedzinie poznania.
„Jeśli człowieka własne oczy wodzą na manowce, to muszą być w tym jakieś czary”.
— To całkiem proste. Kiedy znajdowaliśmy się wystarczająco blisko ziemi, mogłem telepatycznie wezwać na pomoc kilku moich współbraci Dussarrańczyków. Gdy tylko zebraliśmy się dość licznie, by zyskać nad wami przewagę, podyktowaliśmy wam, co macie widzieć. Zrobiliśmy to w ten sam sposób, w jaki tłum może zagłuszyć pojedynczy głos. Nie było tu nic magicznego.
— Jednak nie możesz zaprzeczyć, że szczęście wam sprzyjało — mruknął Toller czując, że popychają go w stronę pojazdu, który zatrzymał się w pobliżu. — Fakt, że wylądowaliśmy tak blisko miasta, wprost w ramiona waszych sługusów… to musiała być albo magiczna sztuczka, albo ślepe szczęście.
— Ależ skądże! — Toller stracił z oczu Diviwidiviego w tym tłumie ciał, lecz słowa obcego nadal dochodziły do niego bez zakłóceń. — Gdy tylko powiadomiłem moich współbraci, co się dzieje, posterowali oni lokalnymi wiatrami tak, że wylądowaliśmy właśnie tutaj. Mówiłem ci od samego początku, Tollerze Maraąuine, twoja misja nie miala żadnych szans powodzenia. Powracam teraz na swoją placówkę, jest zatem mało prawdopodobne, byśmy się jeszcze kiedyś spotkali. Nie musisz się jednak obawiać o swoje życie.
W przeciwieństwie do was. Pierwotnych, my, Dussarrań-czycy, nie…