Выбрать главу

W nienaturalny dla Diviwidiviego sposób jego procesy myślowe utraciły swoją charakterystyczną wyrazistość. Na chwilę przesłoniła je wełnista mgiełka, jej odcień Toller niejasno utożsamił z poczuciem winy, a potem połączenie myślowe urwało się na dobre. Samo pojęcie telepatii było dla Tollera czymś tak nowym, że nawet samo myślenie w tych kategoriach wprawiało go w tępe zdumienie, lecz był przekonany, że obcy doświadczył nagłego przesilenia prawdopodobnie wywołanego stresem podczas spadania z obrzeży kosmosu.

Poczucie winy! Słowo to, jak natrętny komar, brzęczało i tańczyło w ogłupiałym umyśle Tollera. „Czy szarogęby mnie okłamał? Czy Baten i ja zostaliśmy oszukani? Czy prowadzi się nas jak owce na rzeź?”

Nieporadnie i niewprawnie próbował sięgnąć umysłem do jedynego Dussarrańczyka, jakiego znał, lecz odpowiadała mu tylko głucha myślowa cisza. Diviwidiv wycofał się, schował za palisadą swojej poprzedniej egzystencji, a poza tym nie było czasu na introspekcję. Pojazd, który wyłonił się z nocnych ciemności otulających obce miasto, był łudząco podobny do olbrzymiego czarnego jaja. Unosił się na szerokość dłoni nad nieskazitelnie gładkim chodnikiem. W jego boku, bez pomocy żadnego widocznego urządzenia, powstał otwór: w jednej chwili statek stanowił całość, a zaraz potem okrągłe wejście odsłaniało mieniące się czerwienią wnętrze. Dziesiątki rąk pchały jego i Ste-enameerta w tamtą stronę.

W pierwszym odruchu Toller chciał ze wszystkich sił stawić opór, lecz w jakiejś części umysłu błysnęła mu nadzieja, że może Diviwidiv nie jest tak do końca jego wrogiem. Była to nikła nadzieja, oparta jedynie na pewnych niuansach myśli i spostrzeżeniu, iż obcy ma chyba poczucie humoru, ale była to jedyna, ledwie widoczna gwiazda przewodnia.

Wraz z depczącym mu po piętach Steenameertem wgra1 molił się do pojazdu czując, jak zakołysał się on lekko pod jch ciężarem. Drzwi zawarły się za nimi w mgnieniu oka jak stopiony metal ustępujący pod napięciem powierzchniowym, a gdy stopy mocniej przywarły mu do podłogi, zorientował się, że wehikuł wzbił się w nocne niebo. W środku nie było miejsc siedzących, lecz nie miało to znaczenia, gdyż dwaj odziani w grube skafandry Kolcorronianie zajmowali niemal całą ciasną przestrzeń. Prościej było stać.

Tollerowi od jakiegoś czasu robiło się coraz goręcej, ale uświadomił to sobie dopiero, gdy wzdłuż pleców zaczęły przemykać ukradkowe strumyczki potu.

— No cóż, Batenie — rzekł przygnębiony. — Wyraźnie cię ostrzegałem, że coś takiego może się wydarzyć.

Steenameert zdobył się na uśmiech.

— Ja nie narzekam. Zobaczę rzeczy, których w życiu sobie nie wyobrażałem, a mojemu życiu nie zagraża niebezpieczeństwo.

— Jeśli możemy zaufać słowom szarogębego, a już raz nas okłamał.

— Ale miał po temu powód! Teraz jednak nic by nie zyskał, mówiąc nam nieprawdę.

— Może masz rację.

Toller przypomniał sobie zastanawiające wahanie, telepatyczne plamy poczucia winy i wyrzutów sumienia okalające ostatnią wiadomość Diviwividiego, lecz nie starczyło mu czasu, by podążyć tym torem myśli. Obaj ze Steenameertem zachwiali się i oparli o siebie nawzajem, kiedy pojazd zatrzymał się z niedostrzegalnym niemal szarpnięciem. W obudowie ukazał się nieduży otwór, potem rozszerzył się promieniście, jak drobne fale na wodzie, tworząc okrągłe wyjście.

Za nim ciągnął się jakby krótki korytarz. Zdawał się skonstruowany z cętkowanej, szklanej rury o eliptycznym przekroju. Ściany pomazane były na szaro, żółto i pomarańczowo i albo podświetlono je od zewnątrz, albo też emitowały własną łagodną poświatę. Toller spojrzał na lewo i na prawo i zauważył, że koniec eliptycznej rury styka się z obłą powierzchnią transportera tak ciasno, że nie można by wsunąć tam nawet kawałeczka najcieńszego papieru. Przeniósł wzrok na drugi koniec korytarza. Kończył się on jajowatą ścianą, w jej środku znajdowała się mała, okrągła szczelina, bez przerwy otwierając się i kurcząc w sposób, u Tollera budzący, choć był wyczerpany i wykończony nerwowo, pewne biologiczne skojarzenia.

— Czy ktoś stara się dać nam do zrozumienia, że jesteśmy mile widziani? — zwrócił się do Steenameerta, ruszając do przodu niezdarnie, w obszernym skafandrze, z rękami nadal skrępowanymi na plecach. Kiedy dotarli do końca korytarza, szczelina w ścianie rozszerzyła się, pozwalając im wejść do ogromnego, zamkniętego pomieszczenia o za-wikłanej architekturze. Był to okrągły hol otoczony schodami i galeriami. Widok tak monumentalnego wnętrza najprawdopodobniej oszołomiłby Tollera, gdyby znajdował się w odpowiednim stanie ducha. W tym momencie jednak jego wzrok prześlizgnął się po okazałej architekturze i zatrzymał na małej grupce biegnących ku niemu kobiet.

A pierwszą wśród nich była księżna Yantara.

— Tollerze! — krzyknęła, a jej piękna twarz zmieniła się w maskę jakimś nieludzkim sposobem spotęgowanego pożądania. — Tollerze, kochanie! Przybyłeś! Przybyłeś! Przybyłeś! Powinnam była domyślić się, że to będziesz ty!

Wpadła na niego z takim impetem, że niemal cofnął się o krok. Zarzuciła mu ramiona na szyję i całowała wilgotnymi ustami, natarczywie wsuwając mu język między zęby.

Toller poczuł na ciele przyjemny dreszcz. Trwając w tym błogim oszołomieniu prawie nie zauważył krągłej porucznik Partree, która podeszła do niego z tyłu i zabrała się za rozwiązywanie mu rąk. Pozostałe trzy kobiety obstąpiły Steenameerta z podobnym zamiarem. Yantara odsunęła Tollera na długość ramienia, wciąż obejmując go za szyję, i dopiero teraz do jej świadomości wtargnął prawdziwy obraz sytuacji.

— Jesteś więźniem! — stwierdziła oskarżycielsko. — Zostałeś pojmany, dokładnie tak, jak my! — Odskoczyła od Tollera, a twarz jej przybrała grymas rozczarowania i gniewu. — Czy twój statek także wpadł prosto w tę dziwną rafę?

— Nie. Natknąłem się na nią w dzień i zdołałem ją wyminąć. Dotarłszy do Prądu, gdzie dowiedziałem się o twoim zniknięciu, natychmiast wyruszyłem na poszukiwania.

— A gdzie są twoi żołnierze? Toller potarł zdrętwiałe nadgarstki.

— Nie ma żadnych żołnierzy. Towarzyszył mi tylko Baten. Yantara oniemiała na chwilę i rzuciła niedowierzające spojrzenie swojej porucznik.

— Wyruszyłeś jak generał na czele jednoosobowej armii, by stawić czoło najeźdźcy?

— Wtedy przecież nie mogłem wiedzieć o obecności wroga — odparł Toller sztywno. — Kierowała mną jedynie troska o twoje bezpieczeństwo. Zresztą dwóch ludzi czy tysiąc… co by to zmieniło?

— Czy stoi przede mną prawdziwy Toller Maraąuine › głoszący defetyzm, czy jego sobowtór skonstruowany przez te ohydne istoty, które odebrały nam wolność? — Yantara obróciła się na pięcie i, nim Toller zdążył zaprotestować, podążyła w stronę najbliższych schodów.

„Najpierw jestem zbyt lekkomyślny, a potem zbyt bojaź-liwy” pomyślał, czując się zarazem urażony i zakłopotany.

W roztargnieniu patrzył na trzy kobiety w mundurach szeregowców, które zajęły się Steenameertem. Pomagały mu wygramolić się z ciężkiego skafandra z najwyraźniej nie malejącym zainteresowaniem, uśmiechając się i zasypując go pytaniami. Steenameert wyglądał na onieśmielonego, lecz zadowolonego.

— Musicie wybaczyć mojej arystokratycznej kapitan — odezwała się porucznik Partree, spoglądając na Tollera z błyskiem niesmaku w oczach. — Warunki w tutejszym areszcie trudno by nazwać uciążliwymi, lecz księżnej, w której żyłach płynie królewska krew, a zatem jest nadzwyczajnie wrażliwa, tutejsze życie bardziej daje się we znaki niż zwykłym ludziom.