— Szable! — Okrągła twarz Jerene przybrała gniewny grymas. — Czego wy się spodziewacie po tej kolekcji antyków? Nie mogliście skopiować naszych pistoletów?
Greturk ponownie potrząsnął głową.
— Nie było czasu… nie mogliśmy wyraźnie dostrzec ich wewnętrznych mechanizmów. Wszystko, czego można było dokonać, dysponując tak ograniczonym czasem, to uzyskać pięć pomniejszonych wersji szabli dla mniejszych i słabszych osobników żeńskich waszej rasy.
— To bardzo ładnie z waszej strony — wypaliła Jerene sarkastycznie. — Lecz może zaciekawi was, że żadna z tutaj obecnych kobiet nie…
— Nieprzyjaciel się zbliża! — krzyknął co tchu w piersi Toller. — Będziemy się sprzeczać, czy idziemy walczyć?!
Ruchem ręki wskazał na pobłyskujące w szarości białe plamki. Nacierający Vadavakowie rozrastali się w oczach, stawali się coraz więksi jako grupa i każdy z osobna. Wyrastały im nogi, ręce, twarze, nieśli ze sobą zdolność do zadawania śmierci. Zza horyzontu wystrzelił promień wschodzącego słońca jak strumień oślepiającego ognia, rozlewając proroczą, melodramatyczną poświatę po naturalnej arenie, na której miały się ważyć losy trzech światów.
Toller wybrał jedną z szabel z worka i balansował nią, by upewnić się, czy machinacje obcych nie zepsuły jej wyważenia. Z doskonale sobie znaną bronią w dłoni od razu poczuł się raźniej, ponownie zawitał w nim duch dziadka. Mimo to nie zniknął niepokój, jak tego chciał i oczekiwał. Siedmiu Kolcorronian, z których tylko jeden potrafił posługiwać się szablą, miało stawić czoło co najmniej pięćdziesięciu dobrze uzbrojonym obcym. Bez wątpienia jego legendarny imiennik zacierałby tylko ręce z radości — lecz bez względu na to, ile wizji nadchodzącej bitwy dzisiejszy Toller wyczarował w wyobraźni, nie było żadnej, w której nikt z towarzyszy nie poniósłby śmierci. Niektórzy, jeśli nie wszyscy, musieli umrzeć i Toller nie widział w tym żadnej chwały. Było to poniżające, bezlitosne, deprymujące, obrzydliwe i przerażające.
Jeśli jednak nie uda się im obronić dussarrańskiej maszyny przez następne trzy do czterech minut, do momentu, gdy wykona ona swe doniosłe zadanie, to wszyscy mężczyźni, kobiety i dzieci na Overlandzie zostaną unicestwieni przez niewyobrażalny impuls energii. I właśnie to — bardziej niż wszystko inne — musiało być jedyną prawdą, która będzie kierować jego działaniem podczas nadchodzącej próby.
Omiótł wzrokiem grupę swoich wojowników, zastanawiając się, czy jego twarz jest tak samo blada. Trzymali szable w dłoniach i spoglądali na niego, a ich oczy zdawały się wyrażać ślepą wiarę w jego dowództwo. Ufność, z jaką składali w jego ręce swój los, była spuścizną tych czasów, kiedy chełpił się i przechwalał swoją nieugiętością w boju — i teraz zadrżał na myśl o odpowiedzialności, jaką wziął na swoje barki. Wszyscy wiedzieli, że staną oko w oko ze śmiercią, bali się i w tym momencie najcięższej próby pokładali w nim nadzieję. Prawdopodobnie był teraz dla nich podporą i na myśl, jak jest niegodny, ogarnął go żal i poczucie winy.
— Jeśli wyjdziemy na spotkanie nieprzyjacielowi, zdoła nas oskrzydlić i przewrócić maszynę. Usłyszał siebie, jak przemawia stanowczym i pewnym głosem. — Musimy stworzyć linię obrony na obwodzie linii bezpieczeństwa i przyrzec sobie uroczyście, że żaden z Vadavaków się przez nią nie przedrze. Wiele jest rzeczy, które chciałbym powiedzieć. — Oczy Toller a przelotnie spotkały się z oczami Yantary i musiał stłumić pragnienie, by wyciągnąć rękę i dotknąć jej twarzy. — Lecz nie ma na to czasu. Najpierw musimy wykonać zadanie.
Obrócił się na pięcie i pobiegł na ukos, by odgrodzić przenośnik od Vadavaków. W chwilę potem reszta Kolcor-ronian zajęła pozycje po obydwu jego bokach w odstępach, które, jak przeczuwali instynktownie, będą w stanie ochraniać szablami. Vadavakowie znajdowali się teraz zaledwie sto jardów od nich i biegli szybko, a odgłos ich stóp śmigających wśród trawy dochodził wyraźnie do linii obrony. Przed nimi tańczyły czerwone punkciki światła.
Toller mocniej ścisnął szablę, gdy dostrzegł, że wrogowie zamiast zwykłych strojów dussarrańskich mają białe hełmy i zbroje. Te ostatnie zrobione były z błyszczącego materiału nie krępującego ruchów, mimo że pokrywał tułów i kończyny. Sine twarze wyzierające z hełmów nadawały atakującym wygląd armii trupów, niestrudzonych, bo już martwych.
Toller wzniósł szablę do cięcia i czekał.
— Błagam cię, Ukochany Stwórco. — Słowa Xa spływały z bezkresu nieba. — Nie zabijaj mnie.
Jeden z Vadavaków wysforował się naprzód, mianując się pierwszym przeciwnikiem Tollera, i sunął z dwiema czarnymi pałkami wystawionymi do przodu jak żądła. Obcy musiał być przyzwyczajony do atakowania jedynie potulnych i bezbronnych, gdyż rzucił się na Tollera odkrywając głowę i tułów. Toller ciął go w wąską szyję, obcy zwalił się na ziemię w fontannie tryskającej krwi, a jego głowę łączył z resztą ciała tylko wąski pasek tkanki. Pałki upadły u stóp Tollera.
Toller przydepnął karmazynowe światełka na ich końcówkach, a potem z rozpędu wpadł na dwóch następnych Vadavaków. Najwyraźniej los, jaki spotkał ich kompana, nie nauczył ich niczego, gdyż trzymali się blisko siebie z osłabiaczami w wyciągniętych dłoniach. Odciął im ręce poniżej ramion dwoma ukośnymi cięciami, przecinając białą zbroję, jakby była zrobiona z papieru. Obcy opadli na kolana, rozwierając usta w niemym okrzyku agonii i wryli się kikutami ramion w ziemię.
Toller już o nich zapomniał, gdyż przestali być przeciwnikami. Powiódł wzrokiem po linii obrony. Vadavakowie rzucali się do walki z nie słabnącym uporem i zaciętością, jednak Toller z radością spostrzegł, że nie położono trupem żadnego Kolcorronianina. Brak doświadczenia w operowaniu szablą rekompensowała niezwykła ostrość kling, tak wiec Vadavakowie padali jak muchy. Linia obrony zatraciła swą regularność, lecz wciąż pozostawała nienaruszona, a białą falę obcych intruzów znaczyły czerwone plamy.
„Czy to możliwe?” zastanawiał się Toller. „Czy mimo wszystko ujdziemy z życiem? Pozostało bardzo niewiele czasu, nim przenośnik wykona swe zadanie, a jeśli Vadava-kowie będą na tyle głupi, by nie zmienić taktyki…”
Kątem oka dostrzegł migoczącą białą plamkę obcego, który przedarł się przez linię obrony i ruszył pędem do prostokątnego przenośnika. Toller drgnął i popędził, by zagrodzić mu drogę mniej więcej w połowie kręgu bezpieczeństwa. Ślizgając się na trawie obcy zatrzymał się i zwrócił do Toller a, a mleczne kulki jego oczu zabłysły spod krawędzi hełmu. Jedną z pałek osłabiacza dzierżył tak, jak trzyma się miecz. Starał się dosięgnąć ręki Tollera zbrojnej w szablę.
Toller uporał się z nim ukośnym cięciem, pozbawiając osłabiacz świecącej końcówki. Obcy cisnął go na ziemię, przerzucił drugą pałkę do prawej ręki i, najwyraźniej bez cienia strachu, podjął pojedynek. Świadom, że znajduje się w zasięgu działania śmiercionośnych promieni przenośnika, Toller zdecydował się zakończyć sprawę szybko i zasypał przeciwnika gradem nieprzerwanych ciosów. Właśnie miał zadać decydujące pchnięcie, gdy usłyszał jakiś dźwięk tuż za swoimi plecami. Okręcił się na pięcie w samą porę, by ujrzeć innego Vadavaka, który pędził z osłabiaczem wymierzonym w jego brzuch. Toller starał się wywinąć jarzącej się złowróżbnie końcówce, lecz nie uniknął zetknięcia i poczuł nagły ból w piersi. Opadł na kolana próbując złapać oddech, a jego dwaj przeciwnicy przestali się spieszyć, najwyraźniej smakując tę chwilę triumfu, i przystąpili do niego z wzniesionymi w górę czarnymi pałkami.
Ostrzeżono Tollera, że powtórne zetkniecie z czerwonymi końcami znaczy śmierć. Było jasne, że Vadavakowie mają zamiar dopiąć celu, wymierzając Tollerowi wielokrotne pchnięcia. Lecz on ani myślał tak łatwo dać się zabić, nie teraz, gdy stawka była tak wielka. Pomimo pulsującego bólu uczynił desperacki wysiłek, by unieść szablę i zasłonić się przed opadającymi pałkami. Ożywił się czując, że ramię porusza się niemal ze zwykłą szybkością i wprawą.