— Wracam właśnie z pałacu — zaczął Cassyll — z wiadomościami, które powinny cię zainteresować. Wysyłamy na Land flotę składającą się z dwudziestu statków.
— Tak, wkraczamy we wspaniały etap naszej historii. Dwie planety zamieszkane przez jeden naród.
Cassyll zerknął na patkę na ramieniu syna, szafrano-wo-granatową odznakę, informującą, że Toller jest doświadczonym pilotem zarówno sterowców, jak i statków podniebnych.
— Będzie tam dla ciebie dużo pracy.
— Dla mnie?! — Toller mlasnął językiem w rozbawieniu. — O nie, dziękuję, ojcze. Przyznaję, że któregoś dnia z chęcią zobaczyłbym Stary Świat, lecz obecnie to przecież jedna wielka kostnica, a perspektywa uprzątnięcia milionów ludzkich szkieletów jakoś mnie nie pociąga.
— Ale pomyśl tylko o przeprawie, przygodach! Byłem pewien, że z miejsca złapiesz taką okazję.
— Przez pewien czas będę miał dosyć zajęć tu, na Over-landzie — odparł Toller, a po jego twarzy przebiegł ten sam cień, który Cassyll dostrzegł już wcześniej.
— Coś cię gnębi — powiedział. — Czy masz zamiar zatrzymać to dla siebie?
— A dasz mi taką możliwość?
— Nie.
— Tak myślałem. — Toller pokręcił głową z udawaną rezygnacją. — Jak wiesz, to ja odebrałem posłańca z Landu. W ostatniej chwili jednak nad miejscem lądowania pojawił się drugi statek i chciał sprzątnąć mi zdobycz sprzed nosa. Oczywiście nie pozwoliłem na to…
— Oczywiście.
— …i nastąpiła niegroźna kolizja. Ponieważ mój statek wyszedł z niej bez uszczerbku, wstrzymałem się od odnotowywania tego wydarzenia w dzienniku pokładowym, pomimo iż całą winę ponosił kapitan tamtego statku. Lecz dziś rano poinformowano mnie, że wpłynął raport, w którym zrzuca się całą winę na mnie. Mam się jutro stawić u pułkownika Tresse.
— Nie masz się czym martwić — powiedział Cassyll, uspokojony. Sprawa nie jest poważna. — Porozmawiam z Tresse’em jeszcze tego zadnia i zaznajomię go z prawdziwymi faktami.
— Dziękuję, ojcze, ale sądzę, że sam powinienem dawać sobie radę w takich sytuacjach. Powinienem był ubezpieczyć się, wprowadzając notatkę w dzienniku, lecz i tak mam wystarczającą liczbę świadków, potwierdzą moje słowa. Cała ta sprawa jest naprawdę trywialna. Błaha jak ukąszenie pchły.
— Lecz chyba bardzo swędząca.
— Bo pełno w niej przewrotności — odburknął Toller. — Zaufałem tej kobiecie, ojcze, a oto, jak ona mi odpłaca.
— Aha! — Cassyll powstrzymał uśmiech, kiedy nagle zrozumiał prawdziwy powód zmartwienia syna. — Nie mówiłeś, że tym niezdyscyplinowanym kapitanem była kobieta.
— Naprawdę? — odparł Toller, siląc się na obojętność. — To nie ma żadnego znaczenia, lecz tak się złożyło, że była to jedna z czeredy wnuczek Królowej, księżna Yantara.
— Przystojna kobieta, prawda?
— Możliwe, że niektórym mężczyznom… Co chcesz przez to powiedzieć, ojcze?
— Nic, zupełnie nic. Jestem tylko ciekaw tej osoby, gdyż w przeciągu kilku ostatnich godzin to już drugi raz jej nazwisko pada w rozmowie ze mną. — Kątem oka Cassyll dostrzegł, że syn rzuca mu pytające spojrzenie, lecz nie mogąc się powstrzymać, by się z nim trochę podroczyć, nie powiedział nic więcej. Szedł w milczeniu osłaniając dłonią oczy przed słońcem, by lepiej widzieć wielki rój ptert, które poruszały się z biegiem rzeki. Prawie niewidoczne kule opadały i podskakiwały niemal dotykając powierzchni wody, kołysane lekką bryzą.
— A to dopiero zbieg okoliczności — odezwał się w końcu Toller. — Co ci powiedziano?
— O czym?
— O Yantarze. Kto o niej wspominał?
— Ni mniej, ni więcej, tylko sama Królowa — odparł Cassyll, spoglądając uważnie na syna. — Wygląda na to, że Yantara zgłosiła się na ochotnika do służby we flocie, którą wysyłamy na Land, i fakt, że Królowa wyraziła na to zgodę, ma być wyrazem poparcia udzielanego przez Koronę temu przedsięwzięciu.
Ponownie zapadła chwila ciszy, po czym Toller powiedział:
— Yantara jest pilotem sterowca, jakie więc ma być jej zadanie w Starym Świecie?
— Powiedziałbym, że dość zasadnicze. Wysyłamy cztery sterówce. Mają okrążyć całą planetę i dowieść, że nie istnieją na niej żadni przeciwnicy rządów Królowej Dase-ene. Wyobrażam sobie, że taka wyprawa musi obfitować w mnóstwo przygód, ale oczywiście pozostaje jeszcze sprawa niewygód pokładowego życia, których masz dość jak na razie…
— Nie dbam o to! — wykrzyknął Toller. — Chcę wziąć udział w tej wyprawie.
— Na Land? Ależ przed chwilą…
Toller zatrzymał Cassylla łapiąc go za ramię i spojrzał mu prosto w oczy.
— Skończmy z tymi gierkami, ojcze! Chce poprowadzić statek na Land. Dopilnujesz, by moje podanie rozpatrzono pomyślnie, dobrze?
— Nie jestem pewien, czy mogę ci to obiecać — odparł z wahaniem Cassyll nagle zaniepokojony perspektywą, że jego jedyny syn, który mimo swych pretensji do dojrzałości wciąż był bardzo młody, narazi życie w przeprawie przez pomost rozrzedzonego powietrza łączący dwie planety.
Toller uśmiechnął się szeroko.
— Nie bądź taki skromny, mój ojcze. Należysz do tylu komisji, rad, trybunałów, konsyliów i komitetów, że, oczywiście na swój nie rzucający się w oczy sposób, praktycznie rządzisz Kolcorronem. A teraz obiecaj mi, że polecę na Land.
— Polecisz na Land — zgodził się Cassyll potulnie.
Tej nocy, czekając aż Bartan Drumme przybędzie z teleskopem, Cassyll pomyślał, że chyba zna prawdziwy powód drążących go obaw związanych z wyprawą Tollera do Starego Świata. Jego stosunki z synem układały się harmonijnie i zadowalająco, aczkolwiek Toller znajdował się pod przemożnym wpływem opowieści i legend otaczających postać jego dziadka. Oprócz uderzającego zewnętrznego podobieństwa odziedziczył po nim wiele cech charakteru, miedzy innymi niecierpliwość, odwagę, idealizm i porywczość. Cassyll jednak podejrzewał, że nie były one aż tak silne, jakby młody Toller tego sobie życzył. Ojciec Cassylla był człowiekiem o wiele twardszym, zdolnym do całkowitej bezwzględności, kiedy uważał ją za nieodzowną, posiadającym ponadto zawziętość, która kazałaby mu raczej zginąć niż sprzeniewierzyć się zasadom. Cassyll z zadowoleniem przyjmował fakt, że życie społeczeństwa kolcor-roniańskiego stało się spokojniejsze i bezpieczniejsze niż kilka dekad temu i że istniało obecnie mniejsze prawdopodobieństwo, iż młody Toller znajdzie się w okolicznościach, w których z prostej chęci dorównania narzuconym sobie ideałom mógłby utracić życie. Jednak teraz, kiedy postanowił on polecieć na Stary Świat, to prawdopodobieństwo wzrosło i Cassyllowi wydawało się, że duch dawno zmarłego Tollera ożywa, przeczuwając nadchodzące niebezpieczne przygody i przygotowuje się, by omotać młodego, wrażliwego mężczyznę. I choć Cassyll ciepło myślał o rodzonym ojcu, szczerze zapragnął, by jego niespokojna dusza należała już tylko do grobu i przeszłości. Odgłosy powitania dochodzące od frontowego wejścia, gdzie służący wpuszczał Bartana Drumme’a, wyrwały Cas-sylla z rozmyślań. Zszedł po szerokich schodach do holu i przywitał się z przyjacielem, taszczącym ze sobą oprawny w drewno teleskop i trójnóg. Służący zaofiarował się ponieść przyrządy, lecz Cassyll odprawił go i wraz z Bar-tanem zadźwigali ciężki instrument na balkon na piętrze, z którego roztaczał się widok na zachodnią część nieba. Odbite od powierzchni Landu światło było na tyle silne, by można przy nim czytać, niemniej jednak firmament połyskiwał niezliczoną liczbą gwiazd i setkami spiral najróżniejszej wielkości i kształtów, od okrągłych wirów, do najbardziej spłaszczonych elips. Co najmniej sześć dużych komet rozłożyło lśniące ogony na granacie nieba, a meteory rozbłyskiwały nieustannie, łącząc liniami płynnego światła błyszczące zjawiska na firmamencie.