Andrzej Ziemiański - Ucieczka z Festung Breslau
kwiecień 1945 r.
Schielke zabłąkał się do piekła zupełnie przypadkowo. Szkoła przy Hubenstrasse wcale nie była jego celem; miała być przystankiem na trasie niebezpiecznej podróży, miejscem wytchnienia i załatwienia jednej, prostej sprawy. Niestety zawiódł się ogromnie. W tej szkole imienia Dantego Diabeł rządził na parterze, Szatan z kolegami piętro wyżej, a Lucyfer osobiście władał kondygnacjami na szczycie. Prawdopodobnie po tym, czego dokonał w życiu, szczególnie ostatnio, w dniach obrony Festung Breslau, ślepy los uznał go za członka jazdy piekielnej i wysłał we właściwe miejsce.
Inferno! Wehrmacht urzędował u Lucyfera, Iwan u diabłów i szatana. Tylko północna klatka schodowa była jeszcze w rękach niemieckich. Walczono o każdą salę lekcyjną, każdy nauczycielski gabinet, pomieszczenia gospodarcze, nawet ubikacje. A on, głupi Schielke, przepełniony poczuciem obowiązku wlazł w sam środek kotła wypełnionego wrzącą smołą. Kiedy dotarł na placyk za szkołą, odpoczywający tam żołnierze zerwali się, stając na baczność. I nie dlatego, że był oficerem - zwykły kapitański stopień nie robił tu wrażenia. Holmes miał jednak rację. Schielke przekonał się o tym wielokrotnie. Holmes zawsze miał rację. Wyglądał tutaj jak wielki król rzucony w mierzwę biednych szaraczków. Patrzyli na niego z szacunkiem, z nadzieją, z bezgraniczną ufnością, jak na istotę nie z tego świata, która wyprowadzi ich z otchłani ku światłu. Nie intencje, które miał dość trywialne, a sam jego wygląd sprawiał, że każdy chciałby służyć pod takim dowódcą jak on.
Schielke miał na sobie stalowy, wypucowany do połysku hełm z kolorowymi insygniami jednostki i zdobyczne okulary przeciwsłoneczne jakiegoś zestrzelonego pilota. Elegancję skórzanej kurtki lotniczej podkreślały: niedbale zawiązany, idealnie biały szalik, amerykańskie spodnie z kieszeniami typu cargo wpuszczone w spadochroniarskie buty i obcisłe, lśniące, skórzane rękawiczki. Całości dopełniały Żelazny Krzyż zdobiący kołnierzyk i broń, którą miał przy sobie. Z ramienia zwisał mu na pasku amerykański pistolet maszynowy Thompsona z bębnowym magazynkiem i przednią, wystającą rękojeścią - dokładnie taki sam jak u gangsterów z filmów o Chicago. W kaburze pod pachą tkwiła rosyjska tetetka, a przy biodrze służbowy luger. Ludzie wokół, mający na sobie szare, poszarpane i brudne mundury, za kimś takim poszliby w ogień. Nie wiedzieli, że paradoksalnie Schielke na froncie nigdy nie był i, co oczywiste, nie zamierzał się tam znaleźć.
-Poruczniku. - Podszedł do wyprężonego na baczność frontowego oficera. - Czy służy u pana stolarz Franz Ritter?
-Tak jest! Szeregowy Franz Ritter znajduje się w moim oddziale. Nie wiem, kim jest w cywilu!
Schielke skinął głową.
-Wezwijcie go natychmiast, poruczniku. Mam kilka ważnych pytań.
-To niemożliwe, panie kapitanie. Ritter służy teraz na trzecim piętrze.
-Chyba nie rozumiem.
-Tam jest straszna jatka. Walczą wręcz, na bagnety, na pięści, na...
Schielke powoli, wystudiowanym ruchem rozpiął guzik kurtki i wyjął złotą papierośnicę. Nie poczęstował porucznika. Po chwili tylko wydmuchnął dym w jego oczy.
-Teraz rozumiem. Po prostu pani nauczycielka kazała im być cicho, a pan wydal rozkaz, żeby walczyli w kapciach. Czyżbym się mylił?
Porucznik przygryzł wargi. Miał pecha, bo wokół rzeczywiście było wyjątkowo cicho. Żadnych wystrzałów, huku granatów, nikt nie krzyczał, nie wzywał pomocy, nie jęczał. Nawet artyleria w oddali przycichła. Jedynym wyraźnym, dającym się nazwać odgłosem był świergot ptaków dochodzący z gałęzi potrzaskanych drzew.
-To przeczekanie - wyjaśniał porucznik. - Lada chwila może się znowu zacząć.
Schielke nie miał ochoty wierzyć w te brednie oficerka frontowego, który bał się własnego cienia. Widział już wielu takich, którzy stracili nerwy. W przeciwieństwie do oficerów sztabowych, wystarczył byle wystrzał w oddali, a oni, rozedrgani, w strachu kryli się w najbliższej dziurze.
-No to może stanę pod oknem i zawołam głośno. Pytania, które chcę zadać, nie są tajne.
-Nie usłyszy pana, kapitanie. Oni wszyscy mają uszkodzony słuch od wybuchów.
-Aha. - Schielke postanowił dobić go starą, sztabową sztuczką. - W takim razie sam pójdę na to trzecie piętro i porozmawiam z nim w języku migowym.
-Ale... - Porucznik nie wiedział, co ma robić. Nagle podjął decyzję. - Dobrze, przydzielę panu kilku ludzi.
Schielke wyjął z kieszeni piersiówkę. Powoli, z namaszczeniem, ciągle w lśniących rękawiczkach zdejmował nakrętkę.
-Napijmy się przed akcją dla kurażu. - Pociągnął wielki łyk i podał piersiówkę wprost do brudnej łapy tamtego. - Pan też.
Młody żołnierz zaskoczony propozycją nie wiedział, czy powinien odmówić i obrazić wyższego rangą, czy przyjąć poczęstunek i złamać regulamin. Wybrał to drugie. Wypił wielki haust, przełknął szybko i mlasnął odruchowo. Chciał się skrzywić, ale nagle zamarł w bezbrzeżnym zdziwieniu, patrząc szeroko otwartymi oczami na Schielkego.
-Tak, tak, to zwykła woda. - Schielke odebrał mu piersiówkę. - Chyba nie sądził pan, że piję wódkę podczas służby? - Zerknął na żołnierzy stojących wokół. Kilku uśmiechnęło się kpiąco pod adresem swojego dowódcy. Punkt dla sztabowca z kontrwywiadu. Holmes zawsze miał rację. Wszystkie jego rady sprawdzały się w prawdziwym życiu. Należało odróżnić się od innych. To, plus odpowiedni wygląd, wystarczało w zupełności. Mimo że nie miał żadnego rozkazu na piśmie i nikogo tak naprawdę nie reprezentował, był teraz rzeczywistym dowódcą poharatanej jednostki. Jak zwykle dodało mu to pewności siebie.
-Dobrze - mruknął. - Moi ludzie idą za mną.
Kilku zapaleńców wystąpiło od razu naprzód. Co za głupia tłuszcza, łatwa do kierowania, pomyślał. Wystarczy odrobina teatru. Wskazał palcem najbliższego żołnierza.
-Ty! Jak się nazywasz?
-Herman Gross, panie kapitanie! Melduję się na rozkaz.
-Prowadzisz grupę. Ty i ty - wskazał dwóch następnych - osłaniacie pierwszego. Reszta idzie za mną.
-Tak jest! Tak jest! - rozległo się z różnych stron.
O tak. Pokaże temu głupiemu frontowcowi, jak potrafią dowodzić oficerowie sztabu. I to bezpośrednio na miejscu akcji. Kilku ludzi ruszyło bez szemrania. Czuł nawet, że byli dumni z uczestnictwa w tej akcji. Kilkoma sztuczkami zdołał przekonać tych zmobilizowanych niedawno młokosów, że nareszcie są dowodzeni przez właściwego człowieka na właściwym miejscu. Bóg wojny robił wrażenie. Schielke zerknął jednak na swój automat Thompsona, przywieziony niedawno z Francji na specjalne zamówienie kontrwywiadu. Jezu Chryste! Ani po lewej stronie, ani po prawej nie miał rękojeści suwadła zamka. Więc gdzie jest? Jak przeładować to cholerstwo? Na szczęście zauważył. Jest! Na górze. Szarpnął gwałtownie za rękojeść. Ostry trzask sprawił, że ci, którzy szli najbliżej, spojrzeli na niego z uznaniem. Taka broń... Legendarna. Schielke zastanawiał się, czy w bębenku przysłanego z zachodniego frontu pistoletu maszynowego są amerykańskie naboje? Albo w ogóle jakiekolwiek? No nie. Powinny być, sądząc po ciężarze broni. Kompletnie się na tym nie znał. Jedyne, z czego strzelał, to służbowy pistolet. Zaliczył dwa strzelania w ramach szkolenia. Średnio celnych, delikatnie mówiąc. W sumie w życiu odpalił ze dwadzieścia naboi do tarczy. Ale też nikt nie oczekiwał od niego cudów. Przecież służył w kontrwywiadzie, w którym ważne było to, żeby się przynajmniej sam nie postrzelił z własnego pistoletu. Holmes też zresztą nie potrafił strzelać. I mówił, że to bez znaczenia. Istotne są spokój ducha i panowanie nad sytuacją. To ostatnie wychodziło im obu nad podziw dobrze, szczególnie od niedawna. Nie walka kowbojów z Indianami. Starcie mędrców z targanym żądzami, ciemnym plebsem.