Na piersiach mieli jakieś napisy. Z powodu akrobacji, które cały czas wyczyniali, Regan odczytała je dopiero po chwili.
– Tam jest napisane „Jennifer" – oznajmiła. Roześmiała się i chwyciła córkę w ramiona. Przyszli tu dla ciebie! To są klowni, a na kostiumach mają wypisane twoje imię.
– Przyszli tu specjalnie dla mnie?
– Tak, tak, tak! Tatuś sprowadził dla ciebie prawdziwy cyrk i jeśli dobrze znam Travisa, to będzie naprawdę duży cyrk. Popatrz! Tam są jeźdźcy, którzy pokazują sztuki na koniach.
Oszołomiona Jennifer spoglądała na trzy piękne, złotawe konie o długich grzywach, które zbliżały się do nich galopem. Jeden z jeźdźców stał wyprostowany na grzbiecie wierzchowca, a drugi, raz po raz zeskakiwał i z powrotem wskakiwał na siodło, ledwie dotykając stopami ziemi. Koń trzeciego woltyżera jakby pod nim tańczył. Wszyscy zatrzymali się jednocześnie w chmurze pyłu i zasalutowali Jennifer. Dziewczynka uśmiechnęła się od ucha do ucha i spojrzała na matkę.
– To wszystko dla mnie – oświadczyła dumnie i zwróciła się do stojących obok ludzi. Tatuś przysłał tu dla mnie cyrk.
Za klownami i woltyżerami szedł akrobata na szczudłach, a za nim jakiś mężczyzna prowadził na łańcuchu małego, czarnego niedźwiadka. Wszyscy mieli wypisane na kostiumach imię Jennifer. Muzyka stawała się coraz głośniejsza, w miarę zbliżania się orkiestry.
Nagle wszyscy umilkli, bo zza rogu wyłoniło się największe i najdziwaczniejsze zwierzę, jakie tu kiedykolwiek widziano. Kroczyło wolno, a od uderzeń potężnych nóg trzęsła się ziemia. Zwierzę podążało za treserem i zatrzymało się przed gospodą. Cyrkowiec rozwinął transparent, przyczepiony do boku zwierzęcia: „Kapitan John Crowinshield ma zaszczyt przedstawić pierwszego słonia, jaki zawitał do Stanów Zjednoczonych Ameryki. Na specjalne życzenie pana Travisa Stanforda, to olbrzymie zwierzę wystąpi specjalnie dla…"
Regan odczytywała napis córce, która przywarła do niej z całej siły.
„Dla Jennifer!" głosiła druga część transparentu.
– No i jak ci się to podoba? – zapytała małą.
– Tatuś sprowadził słonia, żeby wystąpił specjalnie dla ciebie.
Jennifer przez chwilę milczała. Po jakimś czasie nachyliła się do ucha matki.
– Chyba nie będę musiała go zatrzymać? – wyszeptała.
Regan już miała się roześmiać, ale zastanowiła się nad pytaniem córki i przypomniała sobie po: czucie humoru Travisa…
– Mam wielką nadzieję, że nie – odparła z powagą.
Wkrótce przestały myśleć o słoniu, ponieważ zwierzę oddaliło się, a za nim zobaczyły ślicznego, białego kucyka, nakrytego derką wykonaną z białych róż, na której widniało imię Jennifer, ułożone z róż czerwonych.
– Mamusiu, co tam jest napisane? – zapytała dziewczynka z nadzieją w głosie. – Czy ten kucyk też jest dla mnie?
– Z całą pewnością – oznajmiła jakaś ładna blondynka, ubrana w bardzo śmiały, wręcz skandalicznie obcisły kostium.Twój tata znalazł najłagodniejszego konika w tym stanie i jeśli chcesz, możesz na nim pojechać w naszej paradzie.
– Mamusiu, czy mogę? Bardzo proszę!
– Ja się nią zaopiekuję – zapewniła kobieta. Travis też będzie w pobliżu.
Regan niechętnie wypuściła z objęć córkę i patrzyła, jak kobieta usadza ją na siodle. Z torby na grzbiecie kucyka nieznajoma wyjęła naszywaną różowymi pąkami róż kamizelkę i ubrała w nią Jennifer.
– Róże! – zawołała dziewczynka. – To róże od tatusia!
Regan zauważyła, że córka rozgląda się za kimś i szybko odnalazła wzrokiem Timmiego Wattsa, który skrył się za spódnicą matki. Czując się trochę winna, Regan wyciągnęła chłopca z ukrycia. Widząc go, dziewczynka natychmiast pokazała mu język i rzuciła w niego pączkiem róży. Żeby uspokoić sumienie, Regan zapytała małego, czy nie chciałby wziąć udziału w paradzie i pomaszerować obok kucyka Jennifer. Malec z radością na to przystał.
Machając radośnie i trochę po królewsku dłonią, Jennifer przejechała przez całą główną ulicę, aż do południowego krańca Scarlet Springs. Za nią podążało jeszcze kilku cyrkowców, mężczyzn i ko-biet, niektórzy pieszo, inni konno. Wszyscy mieli na sobie dziwaczne, krzykliwe stroje. Ich śladem szła siedmioosobowa orkiestra. Pochód zamykało kilku klownów, niosących napis, który oznajmiał, że dzięki uprzejmości panny Jennifer Stanford, za dwie godziny odbędzie się darmowe przedstawienie dla całego miasteczka.
Kiedy ostatni klown zniknął za zakrętem drogi, gapie przez chwilę stali w milczeniu.
– Muszę wracać do domu, żeby szybko skończyć robotę – odezwał się wreszcie jakiś mężczyzna.
– Ciekawa jestem, jak należy się ubrać do cyrku – zastanawiała się stojąca obok kobieta.
– Regan, jestem pewien, że kiedy wyjedziesz, to miasteczko umrze z nudów – stwierdził ktoś.
Stłumiony chichot, który mógł należeć tylko do Brandy, wyrwał Regan z osłupienia.
– Jak myślisz, co Travis teraz planuje? – zapytała wspólniczka.
– Chce do mnie dotrzeć przez Jennifer. Przynajmniej taką mam nadzieję. Chodź, musimy wziąć się do pracy. Zamkniemy gospodę i wywiesimy wiadomość, że poszłyśmy do cyrku. Wszyscy pracownicy mają wolne.
– Świetny pomysł. Przygotuję jedzenie dla nas i dla połowy miasta. Travis zostawił nam niewiele czasu, ale zdążymy.
Dwie godziny minęły bardzo szybko. Regan zdawało się, że upłynęło dopiero parę minut, a już siedziała na wyładowanym prowiantem wozie i jechała nim do cyrku. Między drzewami i wbitymi w ziemię palami rozciągnięto płótno, tworzące zamknięty krąg. Wewnątrz niego, wokół areny, ustawiono drewniane ławki, niższe z przodu, wyższe z tyłu. Większość miejsc była już zajęta. Na środku widowni wydzielono za pomocą powiewających na wietrze różowych i pomarańczowych wstążek miejsce honorowe.
Jak ci się wydaje, dla kogo to przygotowane? zapytała Brandy, śmiejąc się na widok zmieszania przyjaciółki. – Daj spokój, nie będzie tak strasznie, jak ci się wydaje.
Młoda kobieta w obcisłym różowym kostiumie zaprowadziła Regan i Brandy na wyznaczoną im ławkę i odeszła. Po kilku minutach na arenę wbiegły w pełnym galopie dwa konie, niosąc na sobie tylko jednego jeźdźca, który stojąc w rozkroku, jednocześnie dosiadał obu koni. Kiedy znalazł się na końcu areny, zeskoczył na jednego konia, zawrócił oba wierzchowce i znów w galopie przeskoczył z jednego zwierzęcia na drugie. – Ojej! – westchnęła z podziwem Brandy. Potem nie było już czasu na rozmyślania, bo arena wypełniła się jeszcze większą ilością koni. Zwierzęta i jeźdźcy wykonywali najróżniejsze akrobacje. Dwóch woltyżerów stało na końskich grzbietach, trzymając na ramionach trzeciego. Cała ta ruchoma piramida galopowała wokół cyrkowego kręgu.
Kiedy jeźdźcy zniknęli, na scenę wjechała Jennifer. Jej białego kucyka prowadziła kobieta w obcisłym, różowym stroju. Dziewczynka miała na sobie identyczny kostium, ozdobiony złotymi cekina mi. Regan patrzyła z zaciśniętym ze zdenerwowania żołądkiem, jak dziewczynka, podtrzymywana za rękę, stanęła na siodle i wolno objechała cala arenę.
– Siadaj! – nakazała Brandy, kiedy Regan zer-wała się, żeby pobiec do córki. – Nawet, jeśli spadnie, to daleko nie poleci. Poza tym, ta kobieta ja podtrzymuje.
W tej samej chwili cyrkówka puściła rękę Jennifer i dziewczynka zawołała: – Mamusiu, patrz na mnie! – Regan mało nie zemdlała tym bardziej, że córka zeskoczyła z siodła, a kobieta złapała ją w powietrzu.
Jennifer ukłoniła się kilkakrotnie i widać było, że przedtem musiała się tego uczyć. Całe Scarlet Springs nagrodziło ją gromkimi brawami. Mała podbiegła do matki, a Regan chwyciła ją mocno w objęcia.