Spojrzała w mrok, szukając płomienia serca, który świeci tak jasno… płomienia, który znała lepiej niż wszystkie inne na świecie, lepiej nawet niż swój własny. I znalazła: biegł przez noc jak Czerwony, jakby spał, a kraina wokół była jego duszą. Zbliżał się szybciej niż potrafiłby Biały nawet na najszybszym koniu i po najlepszej drodze między Wobbish i Hatrack. Ale i tak zjawi się tutaj dopiero jutro w południe, a do tego czasu ta zbiegła niewolnica umrze, będzie już leżała w ziemi na rodzinnym cmentarzu. Jedyny człowiek, który mógłby ocalić jej życie, spóźni się najwyżej o dwanaście godzin.
Czy tak być musi? Alvin potrafiłby ją uratować, ale nie wie, że potrzebuje ratunku. Zaś Peggy, która w niczym nie może pomóc, wie o wszystkim, co się dzieje, o wszystkim, co może się zdarzyć… i o tym jedynym, co zdarzyć się powinno, gdyby świat był dobry. Ale nie jest.
I to się nie zdarzy.
To straszny dar: być żagwią i wiedzieć, co nadchodzi, nie mając żadnej mocy, żeby to zmienić. Jedyną jej siłą były słowa, które wypowiadała, ale nawet wtedy nie była pewna, co zrobią ludzie. Zawsze mieli jakiś wybór i decyzja mogła skierować ich na ścieżkę jeszcze gorszą od tej, której próbowała im oszczędzić. Tyle razy z powodu swojej złośliwości, kłótliwości czy po prostu pecha dokonywali tego strasznego wyboru i wszystko układało się dla nich gorzej, niż gdyby Peggy nie powiedziała ani słowa. Chciałabym nie wiedzieć. Chciałabym mieć nadzieję, że ta dziewczyna przeżyje. Chciałabym umieć ją uratować.
I wtedy pomyślała, jak wiele razy ratowała życie. Życie Alvina, używając Alvinowego czepka. I iskierka nadziei zapłonęła w jej sercu. Z pewnością ten jeden raz może wykorzystać skrawek czepka, żeby ocalić tę dziewczynę, uleczyć ją.
Poderwała się i niezgrabnie pobiegła do schodów. Nogi tak jej zdrętwiały, że nie czuła prawie własnych stąpnięć na drewnianej podłodze. Na schodach potknęła się i narobiła trochę hałasu, ale nikt z gości się nie obudził, przynajmniej ona tego nie zauważyła. Szybko na górę, potem po starej drabinie, którą niecałe trzy miesiące przed śmiercią Dziadunio przerobił na prawdziwe schody. Omijała kufry i stare meble, aż dotarła do swojego pokoju w zachodnim skrzydle domu. Blask księżyca wpadał przez wychodzące na południe okno i rysował kwadraty na podłodze. Podniosła deskę podłogi i wyjęła pudełko z kryjówki, gdzie je schowała, kiedy wychodziła z pokoju.
Stąpała zbyt ciężko albo ktoś z gości spał zbyt lekko, bo kiedy zeszła z drabiny, stał tam już i czekał. Chude blade nogi wystawały mu spod długiej koszuli. Patrzył na schody, potem do środka pokoju, jakby nie mógł się zdecydować, czy ma wejść czy wyjść, iść na dół czy na górę. Peggy zajrzała w płomień jego serca, żeby sprawdzić, czy był już w izbie, widział dziewczynę z dzieckiem. Jeśli tak, wszelkie przemyślenia i ostrożność poszły na marne.
Nie widział. Zatem to nadal możliwe.
Delikatnie położyła mu palec na wargach. Żeby go uciszyć — w każdym razie tak rozpoczął się ten gest. Ale od razu zrozumiała, że jest pierwszą kobietą, która dotyka jego twarzy, od czasu gdy wiele lat temu robiła to jego matka. Dostrzegła to w chwili, kiedy jego serce wypełniło się… nie pożądaniem, ale mglistymi pragnieniami samotnego mężczyzny. To ten pastor, który przybył przedwczoraj rano, wędrowny kaznodzieja. Ze Szkocji, powiedział. Nie zwróciła na niego uwagi, pochłonięta myślami o ruszającym w drogę Alvinie. Ale teraz najważniejsze było, żeby jak najszybciej wrócił do pokoju. Znała na to jeden pewny sposób. Chwyciła go za ramiona, objęła mocno za szyję, pociągnęła głowę w dół i mocno pocałowała w usta. Długi pocałunek, jakiego przez całe życie nie zaznał.
Tak jak się spodziewała, był z powrotem w pokoju, niemal zanim zdążyła go puścić. Mogłaby się roześmiać, ale zaglądając w płomień jego serca dostrzegła, że to nie pocałunek wystraszył kapłana, jak to planowała. To pudełko, które trzymała w ręku i obejmując przycisnęła mu je do karku. Pudełko z czepkiem Alvina.
Gdy tylko go dotknęło, wyczuł, co jest w środku. Nie był to jego dar, chodziło o coś innego — jakby coś, co Alvin mu kiedyś zrobił. Zobaczyła wyrastającą w jego myślach wizję twarzy Alvina, budzącą taki lęk i nienawiść, jakich nigdy jeszcze nie spotkała. Dopiero wtedy zrozumiała, że nie jest to zwyczajny kaznodzieja — to wielebny Philadelphia Thrower, niegdyś pastor w Vigor Kościele. Wielebny Thrower, który kiedyś próbował zabić chłopca, ale ojciec Alvina do tego nie dopuścił.
Strach przed pocałunkiem kobiety był niczym wobec strachu przed Alvinem Juniorem. Na nieszczęście pastor tak się przeraził, że myślał o wyjeździe natychmiast, w tej chwili… byle tylko opuścić ten zajazd. A zatem może zejść na dół i zobaczy wszystko, co chciała przed nim ukryć. Często się to zdarzało: próbowała odsunąć złe wydarzenie, a sprowadzała jeszcze gorsze, tak nieprawdopodobne, że wcześniej wcale go nie dostrzegła. Jak mogła nie poznać tego człowieka? Czy przez tyle lat nie oglądała go oczami Alvina? Ale zmienił się w ciągu ostatniego roku, był chudszy, załamany, starszy. Poza tym nie szukała go tutaj. Zresztą i tak już za późno, żeby odwrócić to, do czego doprowadziła. Za wszelką cenę musi zatrzymać go w pokoju.
Dlatego otworzyła drzwi i weszła za nim do środka. Spojrzała mu prosto w oczy.
— On się tutaj urodził — oznajmiła.
— Kto? — zapytał.
Twarz miał bladą, jakby właśnie zobaczył samego diabła. Wiedział, o kim Peggy mówi.
— I wraca tu. W tej chwili jest w drodze. Będziesz bezpieczny tylko wtedy, jeśli zostaniesz w pokoju przez noc i wyjedziesz z pierwszym świtem.
— Nie wiem… nie wiem, o co ci chodzi.
Czy naprawdę sądzi, że zdoła oszukać żagiew? Może po prostu nie wiedział… Nie, wiedział, wiedział dobrze, tyle że nie wierzył w żagwie, heksy, dary i w ogóle. Był człowiekiem nauki i religii. Patentowanym durniem. Musi mu zatem udowodnić, że prawdą jest to, czego obawia się najbardziej. Że zna go, że poznała jego sekrety.
— Próbowałeś zamordować Alvina rzeźnickim nożem — powiedziała.
To załatwiło sprawę. Padł na kolana.
— Nie lękam się śmierci — oświadczył. I zaczął mamrotać modlitwę.
— Módl się przez całą noc, jeśli masz ochotę — rzuciła. — Ale módl się w tym pokoju.
Wyszła na korytarz i zamknęła za sobą drzwi. Była już w połowie schodów, kiedy usłyszała zapadający na miejsce rygiel. Nie miała nawet czasu się zastanowić, czy nie sprowadziła na niego niezasłużonego cierpienia — przecież w głębi serca nie był mordercą. Teraz interesowało ją tylko jedno — wrócić z czepkiem na dół, pomóc uciekinierce, jeśli przypadkiem rzeczywiście może korzystać z mocy Alvina. Ten pastor zabrał jej mnóstwo czasu — tak wiele bezcennych oddechów konającej dziewczyny.
Bo przecież oddycha jeszcze, prawda? Tak. Nie. Dziecko spało przy niej, ale jej pierś nie poruszała się nawet tak jak pierś chłopca. Peggy nie wyczuwała na dłoni tchnienia jej ust. Ale płomień serca wciąż się palił! To Peggy widziała wyraźnie — płonął jasno, bo tak mężne serce miała ta niewolnica. Dlatego Peggy otworzyła pudełko, wyjęła resztkę czepka i między palcami roztarła skrawek na proszek.
— Żyj. Bądź silna — szepnęła.
Spróbowała tego, co zawsze robił Alvin, kiedy uzdrawiał, kiedy wyczuwał te wszystkie ciemne miejsca w ciele, kiedy je naprawiał. Przecież wiele razy mu się przyglądała. Ale robić to samej… to całkiem inna sprawa. Nie znała się na tym, nie miała odpowiedniej wizji, czuła, jak życie wycieka z ciała dziewczyny, jak zwalnia serce, słabną płuca, otwarte oczy nie widzą światła, aż wreszcie płomień serca rozbłysnął niby spadająca gwiazda i zgasł.