Za późno. Gdyby nie zatrzymywała się na górze, nie uciszała tego pastora…
Ale nie, nie mogła przecież siebie winić, i tak nie do niej należała ta moc. Za późno spróbowała. Ciało dziewczyny już umierało. Nawet sam Alvin, gdyby tu był, nawet on by tego nie dokonał.
Teraz, kiedy dziewczyna umarła, Peggy nie mogła zostawić przy niej dziecka. Nie powinno czuć, jak stygnie ramię mamy. Podniosła je. Poruszyło się, ale nie obudziło, jak zwykle niemowlęta. Twoja mama nie żyje, mały półbiały chłopczyku, ale będziesz miał moją mamę. I mojego tatę. Wystarczy im miłości dla takiego maleństwa. Nie będziesz za nią tęsknił, jak niektóre znane mi dzieci. Więc wykorzystaj to, chłopcze-dziecko. Twoja mama zginęła, żeby przynieść cię tutaj. Skorzystaj z tego, a coś z ciebie wyrośnie. Na pewno.
— Będziesz kimś — usłyszała własny szept — Będziesz kimś… i ja też.
Podjęła decyzję, zanim jeszcze zdała sobie sprawę, że może o czymkolwiek decydować. Czuła, jak zmienia się jej przyszłość, chociaż nie widziała dokładnie, jaka ona będzie.
Niewolnica odgadła najbardziej prawdopodobną przyszłość — nie trzeba być żagwią, żeby zobaczyć pewne rzeczy. Czekało ją złe życie, utrata dziecka, niewolnicza praca aż do śmierci. A jednak dostrzegła dla dziecka maleńki promyk nadziei, a wtedy nie zawahała się, o nie! Ten promyk wart był dla niej ceny życia.
A teraz popatrzcie na mnie, myślała Peggy. Spoglądam na ścieżki życia Alvina i widzę tam swoje cierpienie — nie tak wielkie jak tej dziewczyny, ale i tak duże. Od czasu do czasu chwytam blask szczęścia, jakąś niezwykłą drogę, na której mogę zdobyć Alvina i gdzie on także mnie pokocha. A kiedy to zobaczę, siedzę z założonymi rękami i pozwalam nadziei umrzeć, bo nie jestem pewna, jak tam dotrzeć.
Jeśli to wymęczone dziecko potrafiło zbudować swoją nadzieję z wosku, popiołu, piór i fragmentów samej siebie, to ja również mogę pokierować swoim życiem. Gdzieś tam jest nitka, która — gdy tylko ją pochwycę — doprowadzi mnie do szczęścia. Jeśli nawet nigdy nie znajdę tej szczególnej nici, wszystko będzie lepsze od rozpaczy, jaka mnie czeka tutaj, gdy zostanę. Jeśli nawet nie stanę się częścią życia Alvina, kiedy osiągnie wiek męski, to przecież ta dziewczyna wyższą cenę zapłaciła za wolność.
Kiedy jutro zjawi się Alvin, mnie tu nie będzie.
Tak postanowiła, całkiem nagle. Nie do wiary, że wcześniej o tym nie pomyślała. Ze wszystkich ludzi w całym Hatrack River właśnie ona powinna najlepiej wiedzieć, że zawsze istnieje wybór. Inni opowiadali, że los zesłał na nich cierpienie i biedę, że nic nie mogą poradzić… ale ta zbiegła niewolnica pokazała, że zawsze jest jakieś wyjście. Trzeba tylko pamiętać, że nawet śmierć jest czasem prostą i gładką drogą.
Nie muszę nawet szukać kruczych piór, żeby odlecieć.
Peggy siedziała z dzieckiem na kolanach, snując śmiałe i straszne plany: jak to odjedzie rankiem, zanim zjawi się tu Alvin. Kiedy tylko ogarniał ją lęk, zerkała na czarną dziewczynę i ten widok uspokajał. Może pewnego dnia skończę jak ty, zbiegła dziewczyno, martwa w obcym domu. Ale lepsza nieznana przyszłość od takiej, którą znałam przez cały czas i nie kiwnęłam palcem, by jej uniknąć.
Czy to zrobię? Czy naprawdę zrobię to rankiem, kiedy nadejdzie czas i nie będę mogła się cofnąć?
Wolną ręką dotknęła czepka, wsunąwszy palce pod wieczko pudełka. To, co zobaczyła w przyszłości Alvina, sprawiło, że miała ochotę śpiewać z radości. Do tej pory większość ścieżek pokazywała, jak spotykają się i rozpoczynają wspólne, smutne życie. Teraz pozostało ich tylko kilka. Teraz na ścieżkach przyszłości Alvin przybywał do Hatrack River, szukał żagwi i dowiadywał się, że odeszła. Samo podjęcie decyzji zamknęło prawie wszystkie drogi prowadzące do cierpienia.
Mama wróciła z Berrymi, zanim tato skończył kopać grób. Anga Berry była tęgą kobietą, a na twarzy więcej miała zmarszczek uśmiechu niż bruzd smutku, choć jedne i drugie widać było wyraźnie. Peggy znała ją dobrze i lubiła bardziej niż większość mieszkańców Hatrack River. Anga łatwo się gniewała, ale też była pełna współczucia. Peggy wcale się nie zdziwiła, że kobieta podbiegła do ciała dziewczyny, chwyciła bezwładną dłoń i przycisnęła sobie do piersi. Wymruczała kilka słów głosem tak cichym, słodkim i melodyjnym, że kojarzyły się niemal z kołysanką.
— Nie żyje — stwierdził Mock Berry. — Ale dzieciak, jak widzę, jest silny.
Peggy wstała, żeby Mock mógł obejrzeć niemowlę. Nie lubiła go nawet w połowie tak, jak lubiła jego żonę. Był człowiekiem, który potrafił uderzyć dziecko do krwi, gdy nie spodobało mu się, co zrobiło albo powiedziało. A co chyba jeszcze gorsze, kiedy bił, wcale się nie złościł. W ogóle nic nie czuł; uderzyć kogoś albo nie uderzyć, co za różnica. Ale pracował ciężko, i chociaż był biedny, rodzina nie musiała głodować. A nikt, kto znał Mocka, nie zwracał uwagi na tych paskudnych ludzi, którzy powtarzali, że nie ma takiego kozła, który by nie kradł, ani takiej owieczki, której nie można pokryć.
— Zdrowy — ocenił Mock Berry. — Czy kiedy dorośnie i będzie dużym kozłem, dalej będziecie go nazywać waszym chłopcem? Czy każecie mu spać w oborze, ze zwierzakami?
Peggy przekonała się, że w tej sprawie nie zamierza być delikatny.
— Zamknij gębę, Mock — rzuciła jego żona. — A ty, panienko, daj mi dziecko. Nie wiedziałam, że się zjawi, szkoda. Trzymałabym swojego najmłodszego przy piersi, żeby mieć mleko. Odstawiłam go dwa miesiące temu i od tej pory same z nim kłopoty. Ale z tobą nie będzie żadnych kłopotów, malutki, żadniusieńkich.
Zaszeptała do dziecka tak jak do jego martwej mamy. I chłopiec też się nie obudził.
— Już mówiłam — rzekła mama. — Wychowam go jak swojego.
— Przepraszam, psze pani, ale pierwszy raz słyszę o Białej, co by robiła coś podobnego — oświadczył Mock.
— Co powiedziałam — odparła mama — to zrobię.
Mock zastanawiał się chwilę i kiwnął głową.
— Chyba faktycznie — rzekł. — Chyba nigdy nie słyszałem, żebyście złamali słowo, nawet dane Czarnym. — Wyszczerzył zęby. — Większość Białych uważa, że okłamać kozła to nie to samo, co kłamać.
— Zrobimy, o co prosicie — oznajmiła Anga Berry. — Każdemu, kto zapyta, powiem, że to mój chłopak, ale oddaliśmy go wam, bo jesteśmy za biedni.
— Ale nie zapominajcie, że to kłamstwo — dodał Mock. — Nie myślcie, że naprawdę byśmy oddali swojego. I nie myślcie, że moja żona pozwoliłaby jakiemuś Białemu zrobić sobie dziecko, kiedy to ja jestem jej mężem.
Mama obserwowała Mocka przez długą chwilę, oceniała go po swojemu.
— Mocku Berry, mam nadzieję, że odwiedzicie nas. Kiedy tylko zechcecie, póki ten chłopiec jest w moim domu. Sami zobaczycie, jak biała kobieta dotrzymuje słowa.
Mock zaśmiał się.
— Widzę, że z was regularna Mancypacjonistka.
Wszedł tato, brudny i spocony. Przywitał się z Berrymi i pokrótce opowiedzieli mu, co uzgodnili. On również złożył obietnicę, że wychowa chłopca jak własnego syna. Pomyślał nawet o czymś, co mamie nie przyszło do głowy — szepnął Peggy kilka słów. Obiecał, że nie będą chłopca traktować lepiej niż ją. Peggy skinęła głową. Wolała nic nie mówić, bo musiałaby albo kłamać, albo zdradzić swoje plany. Wiedziała, że nawet dnia nie spędzi razem z chłopcem w tym domu.