Widziała, że się zastanawia, ale była pewna, że ją zabierze i nie przyjdzie mu do głowy pytać rodziców. Był takim człowiekiem, który dziewczynkę uważa za tyle samo wartą, co chłopak. Co więcej, lubił Peggy i traktował ją jak siostrzenicę. I wiedział, że Peggy nigdy nie kłamie, więc nie trzeba sprawdzać, co mówi.
Zresztą nie okłamała go — nie bardziej niż innych, kiedy nie mówiła im wszystkiego, co wiedziała. W Dekane mieszkała dawna kochanka taty, kobieta, o której marzył i przez którą cierpiał. Owdowiała kilka lat temu, ale okres żałoby już minął, więc nie musi unikać towarzystwa. Peggy znała ją dobrze, od lat już obserwowała z daleka. Kiedy zapukam do niej, myślała, nie muszę nawet mówić, że jestem córką Horacego Guestera. Przyjmie nawet obcą, na pewno, zaopiekuje się mną i nie odmówi pomocy. Ale może jej powiem, kim jestem, skąd wiedziałam, że mogę przyjść, i jak tato wciąż żyje z bolesnym wspomnieniem swojej miłości do niej.
Powóz zaturkotał po zadaszonym moście, który jedenaście lat temu zbudowali ojciec i starsi bracia Alvina, kiedy rzeka porwała najstarszego z nich. Ptaki uwiły gniazda między krokwiami. Śpiewały szaloną, melodyjną, szczęśliwą piosenkę — przynajmniej tak brzmiała w uszach Peggy. Ćwierkot był głośny, jak wielka opera w jej wyobraźni. W Camelocie mieli operę. Może kiedyś pójdzie tam i posłucha, może zobaczy samego króla w jego loży.
A może nie. Bo pewnego dnia może odkryje ścieżkę wiodącą do tego przelotnego, ale pięknego snu. A wtedy będzie miała na głowie ważniejsze rzeczy, niż patrzeć na królów i słuchać melodii austriackiego dworu granej przez strojnych w koronki muzyków w eleganckiej operze w Camelocie. Alvin ważniejszy jest od nich wszystkich, jeśli tylko uwolni całą swoją moc i odgadnie, co powinien z nią uczynić. A Peggy przyszła na świat, by stać się częścią tego dzieła. Oto jak łatwo pogrążała się w marzeniach o nim. Zresztą, dlaczego nie? Marzenia te, choć krótkotrwałe i niełatwe do znalezienia, były prawdziwymi wizjami przyszłości. Największa radość i największy smutek wiązały się z tym chłopcem, który nie był jeszcze nawet mężczyzną i którego nigdy dotąd nie spotkała.
Jednak siedząc na koźle obok doktora Physickera, tłumiła takie wizje. Co będzie, to będzie, myślała. Jeśli znajdę tę ścieżkę, to dobrze, a jeśli nie, to nie. Teraz przynajmniej jestem wolna. Zwolniona ze służby dla Hatrack, zwolniona z budowania planów wokół tego chłopca. A co, jeśli uwolnię się od niego na zawsze? To całkiem możliwe. Dajcie mi tylko dość czasu, a zapomnę nawet o tym strzępku marzenia. Znajdę własną drogę, dobrą drogę do spokojnego końca. Nie muszę się naginać do jego krętej ścieżki.
Wypoczęte konie ciągnęły powóz tak raźnie, że wiatr szarpał i targał jej włosy. Zamknęła oczy i wyobrażała sobie, że leci — uciekinierka, która dopiero uczy się wolności.
Niech teraz beze mnie szuka swojej ścieżki do wielkości. I niech ja znajdę spokojne życie z dala od niego. Niech inna kobieta stanie obok niego w chwale. Niech inna kobieta uklęknie z płaczem na jego grobie.
ROZDZIAŁ 3 — KŁAMSTWA
Przybywając do Hatrack River, jedenastoletni Alvin utracił swoje imię. W domu, w miasteczku Vigor Kościół, niedaleko miejsca, gdzie Chybotliwe Kanoe wlewa swoje wody do Wobbish, wszyscy wiedzieli, że jego ojcem jest Alvin, młynarz dla miasteczka i całej okolicy. Alvin Miller. Co jego imiennika, jego siódmego syna, czyniło Alvinem Juniorem. Ale teraz miał zamieszkać tam, gdzie nawet sześć osób nie spotkało w życiu jego taty. Nie trzeba imion takich jak Miller i Junior. Będzie po prostu Alvinem, zwykłym Alvinem, ale to samotne słowo budziło uczucie, jakby tylko w połowie pozostał sobą.
Przybył do Hatrack River pieszo, przez setki mil terytoriów Wobbish i Hio. Kiedy wyruszał z domu, miał na nogach parę solidnych rozchodzonych butów i worek zapasów na plecach. Pokonał w ten sposób pięć mil, potem zatrzymał się przed ubogą chatą i oddał żywność jej mieszkańcom. Jakąś milę dalej spotkał biedną rodzinę, wędrującą na zachód, na nowe ziemie w kraju Szumiącej Rzeki. Oddał im swój namiot i koc z worka. A że mieli trzynastoletniego syna mniej więcej wzrostu Alvina, ściągnął te solidne buty i oddał im je także, razem ze skarpetkami. Sobie zatrzymał tylko ubranie i pusty worek na plecach.
Ci ludzie gapili się na niego jak na wariata. Martwili się, że tato Alvina się wścieknie, kiedy się dowie, jak jego syn wszystko rozdaje. Alvin wyjaśnił, że to wszystko należy do niego i może z tym robić, co zechce.
— Jesteś pewien, że twój ojciec nie wyjdzie nam na spotkanie z muszkietem albo nas gdzieś nie zamkną? — zapytał ubogi mężczyzna.
— Na pewno nie, psze pana — odparł młody Alvin. — A to dlatego, że jestem z miasta Vigor Kościół, a ludzie stamtąd nie zechcą was widzieć, chyba że będą zmuszeni.
Prawie dziesięć sekund trwało, zanim sobie przypomnieli, że gdzieś już słyszeli o tym miasteczku.
— To ci od masakry nad Chybotliwym Kanoe — stwierdzili. — Ci, co mają krew na rękach.
Alvin kiwnął głową.
— Sami widzicie, że dadzą wam spokój.
— Czy to prawda, że każdemu podróżnemu każą słuchać tej strasznej, krwawej historii, jak to z zimną krwią wybili wszystkich Czerwonych?
— Ich krew nie była zimna — sprostował Alvin. — I opowiadają o tym tylko podróżnym, którzy zawędrują do samego miasta. Nie schodźcie z gościńca, zostawcie ich w spokoju, idźcie dalej. Kiedy przekroczycie Wobbish, znowu będziecie w okolicy, gdzie chętnie powitają osadników. Niecałe dziesięć mil stąd.
Nie protestowali już więcej. Nie pytali nawet, dlaczego on sam nie musi opowiadać tej historii. Wspomnienie masakry nad Chybotliwym Kanoe wystarczało, żeby każdy milkł — jakby usiadł w kościele. Jakby poczuł nabożny, wstydliwy szacunek. Bo chociaż większość Białych potępiała ludzi z rękami we krwi, którzy mordowali Czerwonych nad Chybotliwym Kanoe, wiedzieli, że na ich miejscu postąpiliby tak samo. I to ich ręce ociekałyby krwią, póki nie opowiedzieliby obcemu o swojej zbrodni. Przez tę wstydliwą świadomość niewielu podróżnych miało ochotę zatrzymywać się w Vigor Kościele albo budować chaty w kraju nad górną Wobbish. I ci biedacy też wzięli buty i namiot Alvina, po czym odeszli drogą, zadowoleni z kawałka płótna, który mogą rozciągnąć nad głową, i kawałka skóry na nogach swojego syna.
Wkrótce potem Alvin porzucił gościniec i zagłębił się w lesie, w samym sercu puszczy. Gdyby nosił buty, potykałby się, szeleścił, robił więcej hałasu niż bizon w krzakach… czyli tyle, ile zwykle robili wszyscy Biali. Ale że był boso, że dotykał skórą leśnego poszycia, stał się jakby innym człowiekiem. Kiedyś przebiegł za Ta-Kumsawem całą tę krainę z północy na południe i nauczył się przy nim, jak biegnie czerwony człowiek, słuchając zielonej pieśni żyjącego lasu, poruszając się w doskonałej harmonii z tą bezgłośną i słodką muzyką. Kiedy młody Alvin biegł w ten sposób, nie myśląc, gdzie postawić stopę, ziemia miękła mu pod nogami, puszcza prowadziła do celu, żadne patyki nie łamały się pod palcami, krzaki nie drapały, nie pękały odpychane gałęzie. Za sobą nie zostawiał żadnych śladów, nawet złamanego źdźbła.
Jak Czerwony… tak właśnie biegł. I po chwili ubranie białego człowieka zaczęło go uwierać. Zatrzymał się i rozebrał, wepchnął rzeczy do worka i ruszył nagi jak sójka, czując na ciele muśnięcia liści. Po chwili pochłonął go rytm biegu. Zapomniał o wszystkim prócz własnego ciała, stał się częścią lasu, pędził przed siebie mocniejszy i szybszy, bez picia i bez jedzenia. Jak Czerwony, który potrafi bez końca biec przez puszczę, bez odpoczynku pokonując setki mil w ciągu dnia.