To ja jestem tym Stwórcą, o którym pisała żagiew. Dotknęła mnie, kiedy się rodziłem, i wiedziała, że mam w sobie materiał na Stwórcę. Muszę znaleźć tę dziewczynę. Urosła już, ma szesnaście lat. Musi mi powiedzieć, co widziała. Bo moc, którą mam w sobie, i wszystkie rzeczy, których mogę dokonać, mają jakiś ważniejszy cel niż cięcie kamieni bez użycia rąk, leczenie chorych i bieganie po lesie tak jak to potrafi każdy Czerwony, ale nikt z Białych. Czeka mnie w życiu praca, wielkie dzieło, a wciąż nie mam pojęcia, jak się do niego zabrać.
Stojąc tak na drodze między dwoma świńskimi farmami, Alvin usłyszał nagle ostre bim bom żelaza, uderzającego w żelazo. To prawie tak, jakby kowal zawołał go po imieniu. Tu jestem, mówił młot. Szukaj mnie przed sobą, przy drodze.
Zanim jednak Alvin dotarł do kuźni, tuż za zakrętem gościńca zobaczył zajazd, gdzie przyszedł na świat — wyraźny jak wizja z kryształowej wieży. Ze świeżo pobielonymi ścianami, błyszczał w słońcu przykurzony tylko pyłem lata. Nie wyglądał dokładnie tak samo jak wtedy, ale jego widok musiał budzić radość w znużonym wędrowcu.
A w nim radość podwójną, ponieważ w środku, przy odrobinie szczęścia, ta żagiew wytłumaczy mu, co powinien robić ze swoim życiem.
Alvin zapukał do drzwi, ponieważ sądził, że tak należy. Nigdy jeszcze nie zatrzymywał się w zajeździe i nie miał pojęcia, że istnieje izba dla gości. Zastukał raz, potem drugi, potem zawołał. Wreszcie drzwi się otworzyły. W progu stanęła kobieta z ubielonymi mąką rękami i w kraciastym fartuchu, kobieta tęga i wyraźnie rozzłoszczona nie do pojęcia… Jednak Alvin poznał ją. W wizji z kryształowej wieży właśnie ona wyciągnęła go z łona matki, własnymi palcami obejmując za szyję.
— Co ty sobie myślisz, mały, żeby tak walić do drzwi i wrzeszczeć, jakby się paliło? Czemu zwyczajnie nie wejdziesz i nie usiądziesz jak wszyscy inni? A może jesteś taki ważny, że służący musi drzwi przed tobą otwierać?
— Przepraszam, psze pani — odpowiedział z szacunkiem Alvin.
— A jakąż możesz mieć do nas sprawę? Jeśli jesteś żebrakiem, to muszę ci wyjaśnić, że nie dostaniesz żadnych resztek. Dopiero po kolacji. Ale proszę, możesz poczekać do tego czasu, a jeśli masz poczucie wdzięczności, mógłbyś narąbać nam trochę drewna. Tyle że kiedy tak patrzę na ciebie, jakoś nie wierzę, żebyś miał więcej niż czternaście lat…
— Jedenaście, psze pani.
— No, to duży jesteś jak na swój wiek, ale wciąż nie rozumiem, czego możesz tu szukać. Nie podam ci alkoholu, choćbyś nawet miał pieniądze, w co wątpię. To chrześcijański dom, a właściwie więcej niż chrześcijański, bo jesteśmy szczerymi metodystami. To znaczy, że nie tkniemy i nie podamy nikomu ani kropli. A choćby nawet, to na pewno nie dzieciom. I założę się o dziesięć funtów smalcu, że nie masz pieniędzy na nocleg.
— Nie, psze pani — przyznał Alvin. — Ale…
— No właśnie. Wyciągasz mnie z kuchni znad ciasta na chleb i od dziecka, które lada chwila zacznie płakać o mleko. A pewnie nie staniesz u stołu i nie wytłumaczysz moim gościom, że obiad się spóźnia z powodu pewnego chłopaka, który sam sobie drzwi nie potrafi otworzyć, o nie! Sama będę musiała przepraszać jak umiem najlepiej. To bardzo niegrzecznie z twojej strony, jeśli wolno mi tak powiedzieć, a nawet jeśli nie wolno.
— Psze pani — przerwał jej Alvin. — Nie chcę jedzenia i nie chcę noclegu.
Znał się na grzeczności wystarczająco, by nie dodawać, że wędrowców zawsze witano serdecznie w domu jego ojca, mieli pieniądze czy nie. A człowiek głodny nie dostawał resztek, o nie; siadał przy stole taty i jadł z całą rodziną. Alvin zaczynał rozumieć, że w cywilizowanym kraju wygląda to inaczej.
— Oferujemy tu tylko jedzenie i pokoje — oświadczyła oberży s tka.
— Przyszedłem tu, psze pani, bo w tym właśnie domu się urodziłem już prawie dwanaście lat temu.
Kobieta zmieniła się natychmiast. Nie była już gospodynią w zajeździe. Była położną.
— Urodziłeś się w tym domu?
— W dniu, kiedy mój najstarszy brat Vigor zginął w wodach Hatrack River. Pomyślałem, że pamiętacie może ten dzień i pokażecie mi grób brata.
Jej twarz zmieniła się znowu.
— To ty — szepnęła. — Ty jesteś tym chłopcem, który się wtedy urodził… Siódmy syn…
— Siódmego syna — dokończył Alvin.
— Ależ wyrosłeś! Tak, co to był za dzień! Moja córka stała obok, patrzyła daleko i zobaczyła, że twój duży brat żyje jeszcze, kiedy ja wyciągałam cię z łona…
— Wasza córka. — Alvin zapomniał się i przerwał kobiecie w pół zdania. — Jest żagwią.
— Już nie jest — odpowiedziała lodowatym tonem.
Jednak Alvin prawie nie zauważył zmiany w jej głosie.
— To znaczy, że straciła talent? Ale jeśli tu jest, chciałbym z nią porozmawiać.
— Nie ma jej — oświadczyła gospodyni.
Alvin zrozumiał wreszcie, że nie chce mówić o córce. — Nie mamy już żagwi w Hatrack River. Dzieci przychodzą na świat i nikt ich nie dotyka, żeby sprawdzić, jak leżą w brzuchu matki. I tyle. Nie powiem ani słowa więcej o tej dziewczynie, która uciekła, zwyczajnie uciekła i…
Kobieta zająknęła się i odwróciła plecami do Alvina.
— Muszę wyrobić chleb — powiedziała. — Cmentarz jest tam, na wzgórku.
Odwróciła się ponownie, a na jej twarzy nie pozostał nawet ślad żalu, gniewu czy co tam czuła jeszcze przed sekundą.
— Gdyby tu był mój Horacy, pokazałby ci drogę. Ale sam trafisz. Jest ścieżka. To tylko rodzinny cmentarz z parkanem dookoła. — Złagodniała nagle. — Kiedy już skończysz, wróć tutaj. Podam ci coś lepszego niż resztki.
Szybkim krokiem wróciła do kuchni. Alvin podążył za nią.
Obok kuchennego stołu stała kołyska, a w niej leżało dziecko. Spało, chociaż wierciło się trochę. Było w nim coś dziwnego, chociaż Alvin nie od razu zrozumiał, o co chodzi.
— Dziękuję za zaproszenie, psze pani, ale nie proszę o jałmużnę. Odpracuję wszystko, co zjem.
— Pięknie powiedziane… Jak prawdziwy mężczyzna. Twój ojciec był taki sam, a ten most, co go zbudował na Hatrack, ciągle tam stoi. Mocny jak wtedy. A teraz już idź, odwiedź cmentarz, a potem zaraz wracaj.
Pochyliła się nad wielką bułą ciasta na stolnicy. Alvin miał wrażenie, że przez chwilę płakała i może widział, a może i nie, łzy kapiące jej z oczu prosto do ciasta. To jasne, że chciała zostać sama.
Spojrzał na dziecko i zrozumiał, co w nim jest niezwykłego.
— To pikanińskie dziecko? — zapytał.
Przerwała ugniatanie, ale ręce miała do przegubów zagłębione w cieście.
— To dziecko — oznajmiła. — I to moje dziecko. Adoptowałam go i jest mój, a jeśli nazwiesz go pikaninem, ugniotę ci gębę jak to ciasto.
— Przepraszam, psze pani. Nie chciałem pani urazić. On ma taki odcień skóry, że wydawało mi się…
— Oczywiście, że jest półczarny. Ale to tę białą połowę wychowuję, jakby był moim własnym synem. Nazwaliśmy go Arthurem Stuartem.
Alvin natychmiast zrozumiał dowcip.
— A nikt nie może króla nazwać pikaninem, prawda?
Uśmiechnęła się.
— Raczej nie. A teraz biegnij, mały. Jesteś coś winien swojemu bratu i lepiej spłać ten dług od razu.
Alvin bez trudu znalazł cmentarz i z satysfakcją przekonał się, że Vigor ma porządny nagrobek, a jego grób jest zadbany nie gorzej od pozostałych. Nie było ich wiele. Dwie płyty z tym samym imieniem: „Mała Missy”, i datami mówiącymi o dzieciach, które umarły młodo. Na sąsiednim nagrobku było napisane „Dziadunio”, pod spodem prawdziwe imię i daty mówiące o długim życiu.