— Nie — wyjaśnił kowal. — To wiemy. Urodził się w Hatrack River, akurat czternaście lat temu, kiedy jego rodzina przejeżdżała tędy w drodze na zachód. Na wzgórzu pochowaliśmy jego najstarszego brata. Ale trzeba przyznać, że jak na swój wiek jest duży.
Mogliby dyskutować o koniu, nie o człowieku. Ale Alvinowi wyraźnie to nie przeszkadzało. Stał obojętnie i patrzył przez nich na wylot, jakby byli ze szkła.
— Czyli zostało mu jeszcze cztery lata terminu? — upewnił się Hank.
— Trochę dłużej. Aż będzie miał prawie dziewiętnaście.
— No, ale skoro już tyle umie, pewnie wykupi się wcześniej i zostanie czeladnikiem.
Hank zerknął na chłopaka, ale ten nie zareagował.
— Raczej nie — burknął Makepeace Smith. — Radzi sobie z końmi, ale przy kowadle jest marny. Każdy umie przybić podkowę, ale tylko prawdziwy kowal wykuje ostrze pługa albo obręcz na koło. Talent do koni w czymś takim nie pomaga. Ja na swój majstersztyk robiłem kotwicę. Fakt, byłem wtedy w Netticut. Tutaj raczej nie potrzebują kotwic.
Picklewing parsknął i zatupał — ale nie zatańczył jak zawsze konie, kiedy nowe podkowy gdzieś uwierają. To były dobre podkowy i dobrze przybite. Nawet to budziło w Hanku złość na terminatora. I nie potrafił tego zrozumieć. Chłopak przybił ostatnią podkowę Picklewinga na nodze, którą inny kowal mógłby okulawić. Wyświadczył mu przysługę. Skąd więc ta wściekłość, płonąca coraz mocniej, cokolwiek zrobił czy powiedział ten mały?
Hank wzruszył ramionami, próbując o tym nie myśleć.
— Dobra robota — oświadczył. — Pora, żebym i ja wykonał swoją.
— Obaj wiemy, że szukanie wody więcej jest warte niż podkucie konia — odparł kowal. — Gdybyście jeszcze czego potrzebowali, zrobię to dla was uczciwie i za darmo.
— Wrócę tu, Makepeasie Smith, kiedy tylko moja chabeta znów będzie potrzebować nowych podków. — A że Hank Dowser był dobrym chrześcijaninem, trochę mu było wstyd, że tak nie znosi chłopaka. Dodał więc pochwałę i dla niego: — I postaram się wrócić, kiedy wasz uczeń będzie jeszcze u was terminował. Ma talent.
Chłopak jakby nie słyszał, a mistrz parsknął śmiechem.
— Nie wy jedni na to wpadliście — oświadczył.
W tym momencie Hank Dowser zrozumiał coś, co w innej sytuacji mógłby przeoczyć. Talent chłopaka pomagał w interesach. A Makepeace Smith był człowiekiem, który zatrzyma ucznia do ostatniego dnia kontraktu, żeby zarobić na tym, że podkuwa konie czysto i żaden jeszcze nie okulał. Chciwy mistrz musi tylko powtarzać, że uczeń nie radzi sobie przy kowadle czy coś w tym rodzaju, i pod tym pretekstem nie puszczać go od siebie. Tymczasem kuźnia zyska sławę jako najlepsza we wschodnim Hio. Pieniądze do kieszeni Makepeace'a Smitha, a dla chłopca nic: ani pieniędzy, ani wolności.
Kontrakt to kontrakt i Smith go nie naruszał. Miał prawo do każdego dnia pracy Alvina. Jednak zwyczaj nakazywał, by wyzwalać terminatora, gdy tylko nauczy się fachu i ma dość rozumu, żeby nie zginąć w świecie. Bo przecież kiedy chłopak nie liczy na wcześniejszą swobodę, po co ma się starać, żeby się uczyć jak najszybciej? Po co pracować jak najciężej? Podobno nawet plantatorzy w Koloniach Korony pozwalają swoim niewolnikom zarabiać trochę na boku, żeby przed śmiercią mogli się wykupić.
Nie, Makepeace Smith nie łamał prawa. Nie przestrzegał tylko tradycji obowiązującej mistrzów i uczniów. Hank miał mu to za złe. Zły z niego mistrz, jeżeli zatrzymuje chłopaka, który opanował już wszystko, czego mógł go nauczyć.
A jednak nawet wiedząc, że to nie mistrz, lecz uczeń ma rację, Hank spoglądał na chłopaka i czuł w sercu zimną, wilgotną nienawiść. Zadrżał, próbując stłumić to uczucie.
— Mówiliście, że trzeba wam studni — rzekł. — Chcecie wody do picia, do mycia czy do kuźni?
— A czy to jakaś różnica?
— Raczej tak. Do picia trzeba wam czystej wody, a do mycia takiej, co nie ma w sobie żadnej zarazy. Ale przy robocie w kuźni… chyba żelazu wszystko jedno, czy stygnie w wodzie czystej, czy mętnej. Dobrze mówię?
— Źródło na wzgórzu wysycha. Z każdym rokiem daje mniej wody — stwierdził kowal. — Potrzebna mi studnia, której mogę być pewien. Głęboka, przejrzysta i czysta.
— Sami wiecie, dlaczego potok wysycha. Wszyscy dookoła kopią studnie i wysysają wodę, zanim wyleje się ze źródła. Wasza studnia będzie chyba ostatnią kroplą.
— Wcale się nie zdziwię. Ale nie mogę zasypać ich studni, a też potrzebuję wody. Osiedliłem się tu, bo strumień płynął blisko, a teraz mi go wysuszyli. Pewnie, mógłbym się wynieść, ale mam w domu żonę i trójkę dzieciaków. Zresztą podoba mi się tu, całkiem mi się podoba. Dlatego wolę raczej ciągnąć wodę niż wyjeżdżać.
Hank podszedł do kępy wierzb nad potokiem, niedaleko miejsca, gdzie wypływał spod starej źródlanej szopy, która z wolna zmieniała się w ruinę.
— Wasza? — zapytał.
— Nie. To starego Horacego Guestera. Tego, co ma zajazd przy drodze.
Hank wyszukał cienką wierzbową gałązkę, która rozwidlała się akurat tak jak trzeba. Zaczął wycinać ją nożem.
— Widzę, że rzadko używają tej źródlanej szopy.
— Potok ginie, jak wam mówiłem. Przez połowę lata nie starcza wody, żeby wstawić dzbany ze śmietaną. Źródlana szopa niewiele jest warta, jeśli nie można na nią liczyć przez całe lato.
Hank ostatni raz ciął nożem i oderwał wierzbową witkę. Zestrugał grubszy koniec i ściął liście, żeby była jak najgładsza. Niektórzy różdżkarze nie dbali o to, po prostu zrywali liście i zostawiali postrzępione końce. Ale Hank wiedział, że woda nie zawsze chce, żeby ją znaleźć. A wtedy potrzebna jest dobra, gładka różdżka. Inni używali dobrej różdżki, ale zawsze tej samej, przez wszystkie lata, we wszystkich miejscach. To też niedobrze. Hank wiedział, że różdżka musi być z wierzby, czasem leszczyny, co rosła pijąc wodę, której się szuka. Większość różdżkarzy to szarlatani, chociaż nie należy mówić o tym głośno. Prawie zawsze znajdują wodę, bo prawie wszędzie, jeśli tylko człowiek kopie dostatecznie głęboko, musi w końcu na nią trafić. Ale Hank pracował uczciwie. Hank miał prawdziwy talent. Czuł, jak drży mu w dłoniach wierzbowa różdżka, jak woda śpiewa do niego spod ziemi. I nie szukał pierwszego śladu. Szukał czystej wody, wysokiej wody, łatwej do czerpania. Był dumny ze swojej pracy.
Ale to nie to samo co u tego chłopca… jak mu jest… Alvina. Albo ktoś umie przybijać podkowy tak, żeby nigdy nie ochwacić konia, albo nie umie. Jeśli choć raz mu się nie uda, ludzie dwa razy się zastanowią, zanim znów pójdą do tego samego kowala. A u różdżkarzy to właściwie bez różnicy, znajdą wodę czy nie. Każdy może się nazwać różdżkarzem i wyciąć sobie gdzieś rozwidloną gałąź, a będą mu płacić za szukanie studni. Nie zainteresują się nawet, czy naprawdę ma talent.
Hank zastanowił się, czy może właśnie dlatego tak nie cierpi tego chłopaka: bo on był już znany ze swojej pracy. A Hank nie zdobył sławy, chociaż był pewnie jedynym prawdziwym różdżkarzem, jaki zjawi się w tej okolicy przez nie wiadomo jak długo.
Przysiadł na trawiastym brzegu potoku i ściągnął buty. Kiedy się pochylił, żeby odstawić je na suchy kamień, gdzie nie nawłazi do środka robactwa, zobaczył parę oczu mrugających w gąszczu krzaków. Przestraszył się z początku, że spotkał niedźwiedzia… albo Czerwonego, który poluje na skalp różdżkarza, chociaż niedźwiedzi ani Czerwonych od lat nikt już nie widział w tych stronach. Ale nie… Za krzakiem krył się tylko mały jasnoskóry pikanin. Chłopiec był mieszańcem, pół biały i pół czarny. Hank dostrzegł to, kiedy tylko otrząsnął się z zaskoczenia.