— Co się tak przyglądasz? — zapytał.
Oczy zamknęły się i buzia zniknęła. Krzaki zakołysały się tylko i zaszeleściły, kiedy coś szybko odpełzło między nimi.
— Nie zwracajcie na niego uwagi — powiedział Makepeace Smith. — To tylko Arthur Stuart.
Arthur Stuart! W Nowej Anglii i w Stanach Zjednoczonych nie było nikogo, kto nie znałby tego imienia tak dobrze, jakby żył w Koloniach Korony.
— W takim razie chętnie się dowiecie, że jestem Lordem Protektorem — oświadczył Hank Dowser. — Gdybym wiedział, że król ma taki odcień skóry, aż do śmierci codziennie karmiliby mnie za darmo w każdym mieście w Hio i Suskwahenny. Makepeace roześmiał się głośno.
— Nie, to taki żart Horacego Guestera. On go tak nazwał. On i stara Peg Guester. Zajęli się małym, bo jego naturalna matka była za biedna, żeby go wychowywać. Chociaż to chyba nie jedyny powód. Ma jasną skórę, więc trudno mieć pretensje do jej męża, Mocka Berry'ego, że nie chce oglądać dzieciaka przy stole ze swoimi, czarnymi jak węgiel.
Hank Dowser zaczął ściągać pończochy.
— Nie myślicie chyba, że stary Horacy przyjął chłopaka, bo jest częściowo odpowiedzialny za tę jego jasną skórę?
— Wsadźcie sobie dynię w gębę, Hank, zanim zaczniecie wygadywać takie rzeczy. Horacy nie jest z takich.
— Zdziwilibyście się, kto okazał się właśnie z takich, i ja o tym wiem. Ale oczywiście, nie podejrzewam o to Horacego Guestera.
— Myślicie, że Peg Guester wzięłaby do domu półczarnego bękarta swojego męża?
— A gdyby nie wiedziała?
— Niemożliwe. Jej córka, Peggy, była żagwią w Hatrack River. I wszyscy wiedzą, że mała Peggy Guester nigdy nie skłamała.
— Sporo słyszałem o żagwi z Hatrack River, zanim jeszcze tu dojechałem. Dlaczego jej nie spotkałem?
— Bo uciekła. Dlatego — wyjaśnił Makepeace. — Wyjechała trzy lata temu. Uciekła i tyle. I rozsądnie zrobicie nie pytając o nią w zajeździe Guesterów. Są trochę przeczuleni na jej punkcie.
Bosy Hank Dowser stanął na brzegu. Przypadkiem podniósł głowę i między drzewami znów dostrzegł Arthura Stuarta. Dzieciak mu się przyglądał. Ale co może zaszkodzić taki mały pikanin? Nic a nic.
Hank wszedł do strumienia, a lodowata woda oblała mu stopy. Przemówił do niej bezgłośnie: „Nie chcę hamować twojego prądu ani ci przeszkadzać. Ta studnia nie zrobi ci krzywdy. Da ci jeszcze jedno miejsce, przez które wypłyniesz. To jakbyś dostała nową twarz, więcej rąk, następne oko. Więc nie chowaj się przede mną, Wodo. Pokaż, gdzie przesz do góry, gdzie próbujesz dosięgnąć nieba, a ja każę im tam kopać, uwolnić cię, żebyś spływała po ziemi. Przekonasz się”.
— Ta woda jest dość czysta? — zwrócił się do kowala.
— Lepszej nie trzeba — potwierdził Makepeace. — Nie słyszałem jeszcze, żeby ktoś po niej chorował.
Hank zanurzył ostry koniec różdżki powyżej swoich stóp. Posmakuj jej, nakazał różdżce. Poznaj jej zapach, zapamiętaj go i znajdź mi więcej takiej słodkiej.
Różdżka poruszyła mu się w dłoniach. Była gotowa. Wyjął koniec z wody; uspokoiła się, ale wciąż drżała leciutko — dawała mu znać, że żyje. Żyje i szuka.
Koniec rozmów, koniec rozmyślań. Hank po prostu szedł przymykając oczy, gdyż nie chciał, żeby wzrok odwracał uwagę od mrowienia w dłoniach. Różdżka nigdy go nie zawiodła. Gdyby patrzył, dokąd zmierza, to jakby przyznawał, że różdżka nie ma mocy odnajdywania.
Trwało to prawie pół godziny. Jasne, od razu znalazł parę miejsc, ale nie dość dobrych. Nie dla Hanka Dowsera. Z tego, jak wyginała się i opadała różdżka, zgadywał, czy woda jest dość blisko powierzchni. Tak doskonale sobie radził, że większość klientów nie potrafiła go odróżnić od przenikacza, a to najlepsze, co można powiedzieć o różdżkarzu. A że przenikacze trafiali się bardzo rzadko, głównie wśród siódmych synów albo trzynastych dzieci, Hank już prawie nie marzył, żeby być przenikaczem zamiast różdżkarzem. W każdym razie nieczęsto.
Różdżka opadła z taką siłą, że zaryła się na trzy cale w ziemię. Lepiej już chyba się nie da. Hank z uśmiechem otworzył oczy. Stał najwyżej o trzydzieści stóp od kuźni. Nawet z otwartymi oczami nie mógłby znaleźć lepszego miejsca. Żaden przenikacz nie załatwiłby tego sprawniej.
Kowal też tak uważał.
— No, no… Gdybyście mnie spytali, gdzie chciałbym wykopać studnię, to wybrałbym właśnie to miejsce.
Hank skinął głową. Bez uśmiechu przyjął wyrazy uznania. Oczy miał przymknięte, skóra wciąż go mrowiła mocą wołania wody.
— Wolę nie podnosić różdżki — powiedział — dopóki nie wykopiecie rowka dookoła, żeby zaznaczyć pozycję.
— Przynieś łopatę! — krzyknął kowal.
Uczeń pobiegł szukać narzędzia. Hank zauważył, że Arthur Stuart pędzi za nim, przebierając tymi swoimi krótkimi nóżkami tak niezgrabnie, że musiał się w końcu przewrócić. I rzeczywiście, upadł na trawę, a że biegł szybko, przejechał jeszcze co najmniej jard na brzuchu i wstał całkiem przemoczony od rosy. To go nie zniechęciło. Pomaszerował za kuźnię, gdzie zniknął Alvin.
Hank zerknął na Makepeace'a Smitha i kopnął nogą w ziemię.
— Nie mam pewności, bo przecież nie jestem przenikaczem — oświadczył skromnie. — Moim zdaniem, traficie na wodę, zanim wykopiecie dół na dziesięć stóp. Świeżą i czystą, jakiej jeszcze nie widziałem.
— Wszystko jedno. Nie mój grzbiet na tym ucierpi — odparł Makepeace. — Nie ja zamierzam tu kopać.
— Ten wasz uczeń wygląda na silnego. Sam da radę ją wykopać, jeśli tylko nie będzie się lenił i nie pójdzie spać, kiedy tylko odwrócicie głowę.
— On nie z tych leniwych. A wy pewnie zatrzymacie się w zajeździe?
— Raczej nie. Sześć mil stąd na zachód są ludzie, dla których mam znaleźć kawałek suchej ziemi. Chcą tam wykopać piwnicę.
— Czy to nie takie antyróżdżkarstwo?
— W samej rzeczy, Makepeace. I to o wiele trudniejsze, zwłaszcza na podmokłym terenie.
— W takim razie przynajmniej wracajcie tędy. Zachowam dla was łyk z pierwszej wody z tej studni.
— Tak uczynię — zapewnił go Hank. — I to z radością.
Łyk z pierwszej wody… nieczęsto spotykał go taki zaszczyt. To dawało moc, ale tylko ofiarowane z własnej woli. Hank nie mógł powstrzymać uśmiechu.
— Wrócę za parę dni — obiecał. — To pewne jak strzała.
Terminator wrócił właśnie z łopatą i natychmiast wziął się do kopania. Zwykły płytki dół, ale Hank zauważył, że chłopak wyrównał go nawet nie mierząc, każdy bok taki sam jak pozostałe. O ile Hank mógł się zorientować, zgadzały się też z punktami kompasu. Stojąc tak z wbitą w ziemię różdżką, poczuł nagły ucisk w żołądku. To przez to, że chłopak znalazł się blisko. Ale nie był to taki ucisk, jak wtedy, kiedy człowiek chce wyrzucić z siebie wszystko, co jadł na śniadanie. To był ucisk, który zmienia się w ból, wiedzie do przemocy. Hank czuł, że pragnie wyrwać Alvinowi z rąk łopatę i ciąć go krawędzią w głowę.
I kiedy stał tak z wibrującą różdżką, nareszcie zrozumiał: to nie on, nie Hank Dowser, tak nienawidzi chłopaka. O nie. To woda, której Hank tak dobrze służył. Woda chciała jego śmierci.
Natychmiast stłumił tę myśl, opanował mdłości. W życiu nic głupszego nie przyszło mu do głowy. Woda to woda. Pragnie tylko wytrysnąć z ziemi albo spaść z chmur i mknąć po powierzchni. Nie ma w tym złości. Nie ma chęci zabójstwa. Zresztą i tak Hank Dowser był chrześcijaninem, w dodatku baptystą — to najbardziej odpowiednie wyznanie dla różdżkarzy. Kiedy zanurzał ludzi w wodzie, to żeby ich ochrzcić, doprowadzić do Jezusa, nie utopić. Hank nie miał w sercu mordu, miał swego Zbawcę, który uczył go kochać nieprzyjaciół swoich, który uczył, że nawet w myślach nienawiść jest zbrodnią.