Bo kiedy stał tam w chłodnej porannej bryzie, powietrze oziębiło się nagle, a co gorsza, zaczął padać śnieg. Płatki osiadały na zielonych liściach drzew, na trawie. Gęste i zimne, pokrywały wszystko — nie wilgotne, ciężkie płatki mokrego śniegu, ale maleńkie, lodowe kryształki zimowej zamieci. Alvin zadygotał.
— Nie możesz tego zrobić — oświadczył.
Ale oczy miał teraz otwarte. To nie jakiś sen z pogranicza jawy, tego był pewien. To prawdziwy śnieg, tak gęsty i zimny, że zielone gałęzie drzew łamały się, a liście spadały na ziemię wśród brzęku pękającego lodu. Alvin też wkrótce zamarznie na śmierć, jeśli szybko się stąd nie wydostanie.
Ruszył w kierunku, z którego przyszedł, ale śnieg padał gęsto, i widział drogę tylko na pięć, sześć stóp przed sobą. Nie wyczuwał jej, gdyż Niszczyciel uciszył zieloną pieśń lasu. Po chwili Alvin nie szedł już, ale biegł. Lecz nie tak pewnie, jak nauczył go Ta-Kumsaw; biegł hałasując bez sensu, jak mógłby biec każdy Biały, tępy niczym wół… jak biegała większość Białych. Pośliznął się na oblodzonym kamieniu i jak długi rozciągnął na śniegu.
Śniegu, co wciskał mu się do ust, nosa i uszu, oblepiał palce jak ta oślizła maź w nocy, jak Niszczyciel we śnie. Alvin zakrztusił się, zakaszlał i krzyknął…
— Wiem, że to kłamstwo! Śnieżny mur stłumił jego wołanie. — Jest lato!
Broda szczypała go z zimna. Wiedział, że go zaboli, jeśli znów spróbuje się odezwać, ale wrzeszczał przez odrętwiałe wargi:
— Nie pozwolę ci!
I wtedy zrozumiał, że niczego nie może Niszczycielowi zabronić, nie może go zmusić, żeby zrobił cokolwiek albo stał się czymkolwiek, ponieważ jest on tylko Unicestwieniem i Niebytem. Nie do Niszczyciela powinien wołać, ale do wszystkiego co żywe dookoła, do drzew, trawy, ziemi, samego powietrza. Musiał odtworzyć zieloną pieśń.
Chwycił się tej myśli i przemówił znowu — ledwie słyszalnym głosem, ale przemówił. I to nie w gniewie.
— Lato — wyszeptał.
— Ciepło — powiedział.
— Zielone liście! — zawołał. — Ciepły wiatr od południowego zachodu! Burza po południu, rosa o świcie i słońce, co ją rozgrzewa i rozpędza mgły!
Czyżby coś się zmieniło? Troszeczkę? Czy śnieg przestaje padać? Czy zaspy topnieją od dołu, spadają z gałęzi śnieżne czapy, odsłaniając więcej liści?
— Jest gorący, suchy ranek! — krzyknął. — Deszcz przyjdzie może później, jak dar trzech króli, przypłynie z bardzo daleka, ale na razie przygrzewa słońce, budzi was, rośniecie, wypuszczacie liście, tak! Dobrze!
Śnieg zmienił się w rzadki deszcz, zaspy stopniały, pozostawiając tylko tu i ówdzie białe łaty, opadłe liście na nowo pojawiały się na gałęziach — szybko, jak straż obywatelska podczas alarmu.
I w ciszy po swym ostatnim krzyku usłyszał śpiew ptaka.
Takiej pieśni nie słyszał jeszcze nigdy w życiu. Nie znał takiego ptaka. Słodka melodia zmieniała się z każdym gwizdnięciem, ani jeden takt się nie powtarzał. Ptak tkał tę pieśń według nieznanego wzoru, tak że nie można było zaśpiewać jej po raz wtóry, ale też nie można jej było rozpleść, rozwinąć, rozszczepić. Była jedną całością, jednym Stworzeniem. Alvin wiedział, że byłby bezpieczny, gdyby tylko znalazł ptaka, co śpiewa taką pieśń.
Pobiegł, a teraz towarzyszyła mu zielona muzyka lasu. Stopy same odnajdywały właściwe miejsca. Podążał za pieśnią, aż dotarł na polanę, skąd dobiegał trel.
Wędrowny drozd przysiadł na starym pniu, w którego cieniu leżało jeszcze trochę śniegu. A przed nim, niemal nos w nos, siedział zasłuchany Arthur Stuart.
Alvin powoli okrążył tę parę. Zatoczył prawie pełne koło, zanim się do nich zbliżył. Arthur Stuart jakby go nie zauważył — ani na moment nie odrywał oczu od ptaka. Świeciło na nich słońce, ale ani ptak, ani chłopiec nawet nie mrugnęli. Alvin milczał. Podobnie jak Arthura Stuarta, jego także pochwyciła pieśń ptaka.
Niczym nie różnił się od innych drozdów, tysiąca czerwono-piórych ptaszków, które widywał, odkąd sięgał pamięcią. Tyle że z małego gardziołka wylatywała muzyka, jakiej jeszcze żaden ptak nie wyśpiewał. To nie był zwyczajny drozd. To był Drozd. Nie ptak, który przypadkiem posiadł wyjątkową cechę. Nie; to po prostu Drozd, wybrany, by w tej chwili przemawiać głosem wszystkich ptaków, śpiewać pieśń wszystkich muzyków, żeby usłyszał ją ten chłopiec.
Alvin przyklęknął na świeżej trawie, niecałe trzy stopy od Drozda, i słuchał. Lolla-Wossiky powiedział mu kiedyś, że w pieśni drozda są wszystkie opowieści ludzi, wszystko, czego kiedykolwiek dokonali, co warte było wysiłku. Alvin miał skrytą nadzieję, że zrozumie tę pradawną historię, a przynajmniej usłyszy, jak Drozd opowiada o tym, co on sam widział. O Proroku Lolli-Wossiky idącym po wodzie; o Chybotliwym Kanoe szkarłatnym od krwi Czerwonych; o Ta-Kumsawie z ciałem podziurawionym kulami muszkietów, wciąż zagrzewającym ludzi do walki, do oporu, do przepędzenia białych rabusiów.
Ale znaczenie pieśni umykało mu jakoś, choć przecież słuchał uważnie. Mogą go nosić przez puszczę nogi czerwonego człowieka, może uszami czerwonego człowieka słyszeć zieloną muzykę, ale pieśń czerwonego Drozda nie była przeznaczona dla niego. Prawdę mówiło stare przysłowie: żadna dziewczyna nie pochwyci wszystkich zalotników, żaden chłopiec nie otrzyma wszystkich darów. Alvin wiele już potrafił i wiele miał się jeszcze nauczyć, ale zawsze więcej pozostanie poza jego zasięgiem. A pieśń Drozda była jedną z tych rzeczy.
Alvin już miał się odezwać, chciał zadać pytanie, które jarzyło się w jego umyśle, odkąd się dowiedział, jakie może być jego przeznaczenie. Ale to nie jego głos przerwał śpiew Drozda.
— Nie znam dni, które nadejdą — odezwał się nagle Arthur Stuart. Głos chłopca również brzmiał jak muzyka, a tak wyraźnych słów Alvin nigdy nie słyszał z ust trzylatka. — Znam tylko dni minione.
Alvin dopiero po chwili zrozumiał, co to znaczy. Arthur odpowiedział na jego pytanie. Czy zostanę Stwórcą, jak przepowiedziała żagiew? O to chciał spytać Alvin, a Arthur mu odpowiedział.
Ale nie sam z siebie, to jasne. Chłopiec nie bardziej rozumiał, co mówi, niż wtedy, gdy zeszłej nocy naśladował kłócących się Makepeace'a i Gertie. Przekazywał tylko odpowiedź Drozda. Tłumaczył śpiew ptaka na język, któiy Alvin mógł zrozumieć.
I Alvin pojął, że zadał niewłaściwe pytanie. Nie potrzebował Drozda, by wiedzieć, że ma zostać Stwórcą. Był tego świadom, wciąż w to wierzył mimo wszelkich wątpliwości. Prawdziwy problem polegał na tym, jak nim zostać.
Powiedz mi — jak?
Drozd zmienił pieśń. Przeszedł do prostej, delikatnej melodii, przypominającej normalną ptasią piosenkę, całkiem inną od tysiącletniej historii czerwonego człowieka, jaką wyśpiewywał do tej pory.
Alvin nie rozumiał jej, ale wiedział, o czym mówi. To była pieśń Tworzenia. Raz po raz powtarzał się ten sam fragment, ledwie kilka taktów — ale oślepiały jasnością. Pieśń była tak prawdziwa, że Alvin widział ją, wyczuwał od warg po lędźwie, smakował i czuł jej zapach. Pieśń Tworzenia… jego własna pieśń. Poznał to po uczuciu słodyczy na języku.
A kiedy Drozd wziął najwyższą nutę, Arthur Stuart przemówił znowu głosem tak ostrym i czystym, że prawie nieludzkim.
— Stwórcą jest ten, kto staje się częścią tego, co tworzy — oświadczył chłopiec.
Alvin zapisał te słowa w sercu, chociaż ich nie rozumiał. Wiedział jednak, że pewnego dnia zrozumie, a wtedy zyska moc dawnych Stwórców, którzy zbudowali Kryształowe Miasto. Zrozumie i użyje tej potęgi, odnajdzie Kryształowe Miasto i wzniesie je na nowo.