Stwórcą jest ten, kto staje się częścią tego, co tworzy.
Drozd umilkł. Znieruchomiał, przechylił głowę i wtedy był już nie Drozdem, ale zwyczajnym ptakiem o szkarłatnych piórkach. I odleciał.
Arthur Stuart odprowadził go wzrokiem i zawołał własnym, dziecięcym głosem:
— Ptak! Ptak leci!
Alvin uklęknął obok chłopca, słaby po trudach nocy, po lęku poranka i po ptasiej pieśni jasnego dnia.
— Leciałem — oświadczył Arthur Stuart.
Zdawało się, że dopiero teraz zauważył Alvina. Spojrzał na niego.
— Naprawdę? — szepnął Alvin.
Nie chciał niszczyć dziecięcych marzeń tłumaczeniem, że ludzie nie latają.
— Czarny ptak mnie niesie — powiedział Arthur. — Lecę i lecę. — A potem wyciągnął ręce i przycisnął dłonie do policzków Alvina. — Stwórca — zawołał.
I zaśmiał się radośnie.
A więc Arthur nie tylko naśladował. Naprawdę zrozumiał pieśń Drozda, a przynajmniej jej część. Dość, by poznać przeznaczenie Alvina.
— Nie mów nikomu — poprosił Alvin. — Jak nie powiesz, że jestem Stwórcą, to ja nie powiem, że umiesz rozmawiać z ptakami. Obiecujesz?
Arthur spoważniał nagle.
— Nie rozmawiam z ptakami — oznajmił. — Ptaki rozmawiają ze mną. — I dodał: — Fruwałem.
— Wierzę ci.
— Wiiie ci — odparł chłopiec i wybuchnął śmiechem.
Alvin powstał i Arthur również. Al wziął go za rękę.
— Wracajmy do domu.
Zaprowadził Arthura do zajazdu. Peggy Guester gniewała się, że mały biega nie wiadomo gdzie i o świcie przeszkadza ludziom spać. Ale był to gniew pełen miłości, a Arthur uśmiechał się jak głupek, słysząc głos kobiety, którą nazywał „mamą”. Kiedy zamknęły się za nim drzwi, Alvin pomyślał: muszę powiedzieć temu chłopcu, jak wiele dla mnie zrobił. Któregoś dnia wytłumaczę mu, co to wszystko znaczyło.
Wrócił do domu ścieżką obok źródlanej szopy. Makepeace z pewnością się wściekał, że terminator nie jest jeszcze gotów do pracy, choć przecież całą noc kopał studnię.
Studnia… Alvin zatrzymał się przy jamie, którą wykopał jako pomnik dla Hanka Dowsera. Skała w słońcu lśniła bielą, jasna i okrutna niczym pogardliwy śmiech.
I w tej właśnie chwili Alvin zrozumiał, czemu Niszczyciel zaatakował go w nocy. Nie dlatego, że użył swego daru, by zatrzymać wodę, ani że zmiękczył kamienie i nagiął je do swych potrzeb. To dlatego, że wykopał tę pierwszą dziurę, aż do skały, tylko z jednego powodu: żeby Hank Dowser wyszedł na durnia.
Chciał go ukarać? O tak. Żeby naśmiewali się z niego wszyscy, którzy zobaczą kamienne dno studni wykopanej w miejscu wskazanym przez Hanka Dowsera. Straciłby dobre imię, byłby skończony — niesłusznie, ponieważ naprawdę był dobrym fachowcem i tylko dał się oszukać skalnej płycie. Hank popełnił błąd, zaś Al postanowił go ukarać, jakby różdżkarz był głupcem, którym z całą pewnością nie był.
I choć Alvin był teraz zmęczony, osłabły po pracy i po walce z Niszczycielem, nie tracił ani chwili. Chwycił łopatę leżącą obok czynnej studni, ściągnął koszulę i wziął się do pracy. Źle zrobił, kopiąc fałszywą studnię. Ze złośliwości chciał pognębić uczciwego człowieka. Ale jej zasypanie będzie dziełem Stwórcy. Trwał dzień, więc Alvin nie korzystał ze swego daru — pracował ile sił, aż umierał ze zmęczenia.
Było już południe, a on nie jadł kolacji ani śniadania, ale zakopał studnię i ułożył murawę, żeby trawa porosła ziemię. Jeśli ktoś nie przyjrzy się z bliska, nigdy nie zgadnie, że w ogóle był tu kiedyś wykop. Oczywiście, Alvin skorzystał ze swego daru, ale tylko trochę: splótł korzenie traw, utkał je w ziemi, żeby nie pozostały żadne plamy martwej murawy.
A przez cały czas bardziej niż słońce nagi grzbiet czy głód w pustym brzuchu, palił go wstyd. Taki był wściekły ostatniej nocy, taki chętny, żeby ośmieszyć różdżkarza. Ani razu nie pomyślał, co naprawdę należy zrobić: użyć daru i przebić się przez tę skalną płytę dokładnie tam, gdzie wskazał Hank Dowser. Oprócz Alvina nikt by nie wiedział, że w tym miejscu nie wszystko było w porządku. To byłby chrześcijański uczynek, miłosierny uczynek. Kiedy ktoś uderzy cię w twarz, podaj mu rękę — tak nakazywał Jezus, tyle że Alvin zwyczajnie nie słuchał, Alvin był pyszny.
Tym właśnie przywołałem Niszczyciela, myślał. Mogłem wykorzystać swój talent, żeby budować, a użyłem go, żeby niszczyć. Ale już nigdy, nigdy, nigdy więcej. Obiecał to sobie po trzykroć, a chociaż uczynił to w myślach i nikt go nie słyszał, wiedział, że dotrzyma przysięgi lepiej niż każdej, jaką przyszłoby mu złożyć przed sędzią czy choćby kapłanem.
Ale zrobił to poniewczasie. Gdyby pomyślał o tym, zanim Gertie zobaczyła fałszywą studnię i nabrała wody z prawdziwej, mógłby zasypać tamtą i dokończyć tej. Teraz widziała już skałę i gdyby ją przebił, wyszłyby na jaw wszystkie jego tajemnice. A kiedy człowiek napije się wody z dobrej nowej studni, już nie wolno jej zasypać, póki sama nie wyschnie. Zakopać żyjącą studnię to jakby prosić, żeby susza i cholera prześladowały człowieka do końca życia.
Naprawił, ile mógł. Możesz żałować i możesz otrzymać wybaczenie, ale nie przywołasz na powrót przyszłości, którą zniszczyła twoja błędna decyzja. Nie potrzebował żadnych filozofów, żeby mu to tłumaczyli.
Z kuźni nie dochodził dźwięk młota Makepeace'a i siwy dym nie unosił się z komina. Kowal z pewnością miał coś innego do roboty, domyślił się Alvin. Odniósł łopatę do kuźni i ruszył w stronę domu.
W połowie drogi, nad dobrą studnią, Makepeace Smith siedział na niskim murku, postawionym przez Alvina jako fundament zadaszenia.
— Dzień dobry, Alvinie — zawołał mistrz.
— Dzień dobry panu.
— Opuściłem wiadro aż na sam dół. Musiałeś harować jak szatan, mój chłopcze, żeby wykopać taką głęboką studnię.
— Nie chciałem, żeby wyschła.
— I już wyłożona kamieniami. Istny cud, moim zdaniem.
— Pracowałem ciężko i szybko.
— Widzę, że kopałeś w odpowiednim miejscu.
Alvin nabrał tchu.
— Kopałem dokładnie tam, gdzie różdżkarz kazał kopać, psze pana.
— Kawałek stąd zauważyłem drugą dziurę — oświadczył Makepeace Smith. — Na całym dnie kamień gruby i twardy jak diabelskie kopyto. Wolisz, żeby ludzie nie wiedzieli, jak tam kopałeś?
— Zasypałem tamtą studnię — odparł Alvin. — I żałuję, że ją wykopałem. Nie chcę, żeby ludzie naśmiewali się z Hanka Dowsera. Była tam woda, całkiem płytko. I żaden różdżkarz na świecie nie potrafiłby odkryć tej skały.
— Oprócz ciebie.
— Nie jestem różdżkarzem, psze pana — zapewnił Alvin. I powtórzył swoje kłamstwo: — Zauważyłem, że tutaj różdżka też opadła.
Makepeace Smith potrząsnął głową. Uśmiech rozciągnął mu wargi.
— Żona już mi o tym mówiła. Myślałem, że umrę ze śmiechu. Przyłożyłem ci w ucho za gadanie, że się pomylił. A teraz chcesz, żeby to jego chwalili?
— To prawdziwy różdżkarz, psze pana. A ja nie. Więc ponieważ on nim jest, to moim zdaniem jemu powinna przypaść zasługa.
Makepeace Smith podniósł miedziane wiadro, przytknął do ust i wypił kilka łyków. Potem odchylił głowę i resztę wylał sobie na twarz. Zaśmiał się głośno.
— Przysięgam, że w życiu nie piłem jeszcze takiej wody.
Nie była to obietnica, że uzna wersję Alvina i pozwoli Hankowi Dowserowi wierzyć, że to jego studnia. Jednak na nic więcej Al nie mógł liczyć.