Выбрать главу

Nie było żadnego uderzenia ani nic, tylko trzaśniecie, które pewnie wyrwało z zawiasów drzwi źródlanej szopy. Alvin nie mógł się powstrzymać: wyciągnął szyję, żeby sprawdzić, kto to zrobił. Oczywiście, to stara Peg maszerowała do domu.

Po minucie Alvin z trudem zauważył przez krzaki i liście, że drzwi otworzyły się znowu, powolutku. A jeszcze wolniej wyszedł na zewnątrz Horacy Guester, całkiem załamany. Alvin jeszcze go takim nie widział. Stał przez chwilę nieruchomo, z ręką na drzwiach. Potem zamknął je tak delikatnie, jakby okrywał niemowlę w kołysce. Alvin zawsze się zastanawiał, dlaczego nie rozebrali tej szopy przed laty, kiedy wykopał studnię, która ostatecznie zabiła strumień. Albo dlaczego nie wykorzystali jej do czegoś innego. Ale teraz już wiedział, że miało to jakiś związek z Peggy, tą żagwią, która odeszła, zanim on sam zjawił się w Hatrack River. To, w jaki sposób Horacy zamykał drzwi, po raz pierwszy uświadomiło Alvinowł, że ten człowiek kocha swoją córkę, chociaż go porzuciła. Miejsca, które kochała, są dla niego jak święte. I po raz pierwszy Alvin zastanowił się, czy on sam będzie kiedyś tak kochał swoje dziecko. A potem pomyślał, kim mogłaby być matka tego dziecka i czy będzie na niego krzyczeć tak jak stara Peg na Horacego, i czy on sam będzie się do niej odnosił jak Makepeace Smith do swojej Gertie, machając pasem, gdy ona rzuca garnkami.

— Alvin — powiedział Horacy.

Alvin miał ochotę zapaść się pod ziemię ze wstydu, że ktoś go przyłapał na tym, jak się gapi.

— Przepraszam bardzo — wystękał. — Nie powinienem tak podsłuchiwać.

Horacy uśmiechnął się blado.

— Musiałbyś chyba być całkiem głuchy, żeby nie słyszeć.

— Faktycznie — przyznał Alvin. — Ale nie starałem się szczególnie, żeby nie słyszeć.

— Wiem, że dobry z ciebie chłopak i nigdy nie roznosisz plotek. Ten „dobry chłopak” trochę Alvina uraził. Miał już osiemnaście lat, za niecały rok skończy dziewiętnaście. Od dawna jest gotów, żeby zostać kowalskim czeladnikiem. A to, że Makepeace Smith nie chce wcześniej wyzwolić go z terminu, nie daje jeszcze Horacemu Guesterowi prawa, żeby nazywać go chłopakiem. Może i jestem uczniem Alvinem, oficjalnie jeszcze nie dorosłym, ale na mnie żadna kobieta tak nie wrzeszczy.

— Alvinie — rzekł Horacy. — Przekaż swojemu mistrzowi, że będą nam potrzebne nowe zawiasy do drzwi źródlanej szopy. Musimy ją przygotować, bo pewnie zamieszka tu nowa nauczycielka. Jeśli zechce.

A zatem tak się to skończyło… Horacy przegrał bitwę z Peg. Poddał się. Czy na tym polega małżeństwo? Mężczyzna albo musi bić żonę, jak Makepeace Smith, albo ona będzie go rozstawiać po kątach, jak Peg Guester biednego Horacego. Jeśli tylko taki jest wybór, pomyślał Alvin, to ja dziękuję.

Oczywiście, Alvin często zerkał na miejskie dziewczęta. Widział, jak spacerują po ulicy z piersiami wypchniętymi w górę przez gorsety i fiszbiny, z taliami tak wąskimi, że mógłby je objąć swymi wielkimi, silnymi dłońmi. Tyle że nigdy nie myślał o obejmowaniu. Patrząc na dziewczyny, tracił śmiałość i rumienił się. A kiedy one przypadkiem spojrzały w jego stronę, spuszczał głowę albo zajmował się załadunkiem, wyładunkiem lub czymkolwiek, co sprowadziło go do miasta.

Alvin wiedział dobrze, co widzą, kiedy na niego patrzą… te miejskie dziewczęta. Widziały człowieka bez marynarki, w samej koszuli, brudnej i przepoconej. Widziały człowieka ubogiego, który nigdy nie ofiaruje im ślicznego drewnianego domu, jaki ma ich tatuś, pewnie prawnik, sędzia albo kupiec. Widziały człowieka niskiego stanu, wciąż jeszcze zwykłego terminatora, chociaż skończył osiemnaście lat. Gdyby jakimś cudem poślubił kiedyś taką dziewczynę zawsze patrzyłaby na niego z góry, zawsze oczekiwała, że jej ustąpi, bo ona jest damą.

A gdyby ożenił się z dziewczyną prostą, jak on sam, byłaby jak Gertie Smith albo Peg Guester — dobra kucharka albo pracowita gospodyni, ale prawdziwa diablica, jeśli coś by poszło nie po jej myśli. Nie, w życiu Alvina Kowala nie będzie żadnej kobiety, to pewne. Nie pozwoli tak sobą pomiatać jak Horacy Guester.

— Słyszałeś, Alvinie?

— Tak, panie Horacy. Powiem Makepeace'owi Smithowi, jak tylko go zobaczę. Wszystko, co trzeba, do źródlanej szopy.

— I niech to będzie eleganckie — dodał Horacy. — Nauczycielka ma tu mieszkać. — Peg nie pokonała go jednak do końca, bo wykrzywił wargę i dodał złośliwie: — Żeby mogła udzielać prywatnych lekcji.

Powiedział „prywatnych lekcji” takim tonem, jakby chodziło mu o zamtuz czy coś w tym rodzaju. Jednak Alvin potrafił dodać dwa do dwóch i od razu wiedział, kto będzie z tych lekcji korzystał. Wszyscy przecież słyszeli, że Peg Guester prosiła o przyjęcie Arthura Stuarta do szkoły.

— No to na razie — rzucił jeszcze Horacy.

Alvin pomachał mu, a oberżysta poczłapał ścieżką do zajazdu.

Makepeace Smith nie zjawił się tego dnia. Teraz, kiedy Alvin był już prawie dorosły, mógł sam wykonywać wszystkie prace w kuźni, w dodatku szybciej i lepiej niż Makepeace. Nikt o tym nie wspominał, jednak w zeszłym roku Alvin zauważył, że ludzie jakoś częściej zaglądają, kiedy nie ma mistrza. Prosili, żeby wykonać ich zlecenie szybko, najlepiej na poczekaniu. „To tylko drobnostka”, mówili, tyle że czasem to wcale nie była drobnostka. I Alvin wkrótce zrozumiał, że nie przypadek ich sprowadza. Po prostu chcieli, żeby to on dla nich pracował.

I nie dlatego, że Alvin robił z żelazem coś szczególnego. Najwyżej heks czy dwa, jeśli był potrzebny, ale to przecież potrafił każdy kowal. Wiedział, że pokonać mistrza z pomocą jakiegoś sekretnego daru… to jakby użyć noża w zapaśniczej walce. Zresztą, gdyby korzystał ze swojego talentu, żeby jakoś szczególnie wzmocnić kute żelazo, ściągnąłby na siebie kłopoty. Dlatego pracował, używając tylko siły ramienia i bystrego wzroku. Uczciwie zasłużył na każdy cal mięśni grzbietu, ramion i rąk. A jeśli ludzie woleli go od Makepeace'a Smitha, to po prostu dlatego, że Alvin był lepszym kowalem, nie dlatego, że talent dawał mu jakąś przewagę.

W każdym razie Makepeace musiał zauważyć, co się dzieje. Pewnie dlatego coraz rzadziej pokazywał się w kuźni. Może wiedział, że dzięki temu lepiej idą interesy, a był dostatecznie uczciwy, żeby uznać zdolności ucznia… Jednak Alvin w to nie wierzył. Już raczej Makepeace trzymał się z daleka, żeby ludzie nie widzieli, jak czasem zerka uczniowi przez ramię i próbuje rozgryźć, co też Al robi lepiej. Albo był zwyczajnie zazdrosny i nie mógł znieść widoku swojego terminatora przy pracy. A całkiem możliwe, że Makepeace zwyczajnie się rozleniwił. Jeśli uczeń sam sobie radzi, to niby czemu mistrz nie miałby iść się upić z rzecznymi szczurami w Ujściu Hatrack?

A może jakimś przedziwnym trafem Makepeace wstydził się, że trzyma ucznia aż do końca kontraktu, choć uczeń spokojnie mógłby już ruszyć w świat jako czeladnik. To paskudne, jeśli mistrz nie chce wyzwolić wyuczonego już terminatora — tylko po to, żeby zarabiać na jego pracy i nie płacić mu wynagrodzenia. Alvin zarabiał dla Makepeace'a Smitha niezłe pieniądze, wszyscy to wiedzieli. A przez cały czas był nędzarzem, sypiał na stryszku i nie miał nawet dwóch miedziaków, co by mu zabrzęczały w kieszeni, kiedy szedł do miasta. Pewnie, Gertie karmiła go jak należy. Najlepsze jedzenie w mieście — Alvin wiedział o tym, gdyż od czasu do czasu przegryzał coś w towarzystwie chłopców z miasta. Ale dobre jedzenie to przecież nie to samo, co dobra zapłata. Jedzenie człowiek zjada i nie ma po nim śladu. Za pieniądze można kupić różne rzeczy, robić różne rzeczy… mieć swobodę. Ten kontrakt, który ojciec Alvina podpisał, a Makepeace Smith trzymał w kredensie, czynił Alvina takim samym niewolnikiem, jakimi byli Czarni w Koloniach Korony.