— Dotrzymam wszystkiego, co ci obiecałem, kiedy Horacy tak mnie przycisnął. Wiem, że pewnie ty go namówiłeś, ale jestem sprawiedliwy. Dlatego wybaczę ci, jeśli tylko będziesz się przykładał do pracy dla mnie, póki nie wygaśnie kontrakt.
Oskarżenie, że spiskował z Horacym, powinno rozgniewać Alvina jeszcze bardziej. Ale teraz objęła go zielona pieśń i tylko ciałem przebywał w kuźni. Wprowadził się w trans, poznany w czasie, kiedy biegł z Czerwonymi Ta-Kumsawa. Zapominał wtedy, kim jest i gdzie, a ciało stawało się obcym stworzeniem przemierzającym las.
Makepeace na próżno czekał na odpowiedź. W końcu tylko pokiwał głową i odwrócił się.
— Mam interesy w mieście — oznajmił. — Pilnuj kuźni. Zatrzymał się jeszcze w bramie.
— A skoro już o tym mowa, możesz przy okazji naprawić te popękane piecyki w szopie.
I odszedł.
Alvin stał tam bardzo długo. Nie wiedział nawet, że ma ciało, którym może poruszać. Świecił już księżyc, kiedy oprzytomniał i zrobił pierwszy krok. W sercu miał spokój; nie pozostała ani odrobina gniewu. Gdyby się nad tym zastanowił, wiedziałby, że gniew powróci, że nie został uleczony, lecz tylko przycichł. Ale w tej chwili to wystarczało. Kontrakt dopełni się wiosną, a wtedy odejdzie stąd, nareszcie wolny.
I jeszcze jedno. Nie przyszło mu nawet do głowy, żeby spełnić polecenie Makepeace'a Smitha i naprawić te wszystkie piece. A Makepeace Smith nigdy już o tym nie wspominał. Dar Alvina nie był ujęty w kontrakcie. W głębi duszy kowal musiał zdawać sobie sprawę, że nie ma prawa mówić młodemu Alowi, co powinien robić, kiedy Stwarza.
Kilka dni później Alvin wraz z grupą mężczyzn pomagał kłaść nową podłogę w źródlanej szopie. Horacy wziął go na stronę i zapytał, dlaczego nie przyszedł po swoje cztery dolary.
Alvin nie bardzo mógł wyznać mu prawdę: że nigdy nie wziąłby pieniędzy za pracę, którą wykonał jako Stwórca.
— Niech to będzie mój udział w pensji dla nauczycielki — powiedział.
— Nie masz majątku, żebyś musiał płacić podatek — odparł Horacy. — Ani dzieci, które byś posyłał do szkoły.
— No to powiedzmy, że płacę wam za tę ziemię przy zajeździe, w której spoczywa mój brat.
Horacy z powagą skinął głową.
— Ten dług, jeśli to był dług, twój ojciec i bracia z nawiązką spłacili swoją pracą już siedemnaście lat temu, Alvinie. Jeśli jednak chcesz mieć w tym swój udział, uszanuję twoją wolę. Dlatego tym razem uznam, że zostałeś wynagrodzony. Ale za każdą inną pracę, którą dla mnie wykonasz, dostaniesz pełną zapłatę. Słyszysz?
— Dobrze, psze pana. Dziękuję.
— Nazywaj mnie Horacy, chłopcze. Kiedy dorosły mężczyzna zwraca się do mnie „psze pana”, czuję się staro.
Potem wrócili do pracy i nie wspominali już, co Alvin zrobił w źródlanej szopie. Jednak coś w tej rozmowie uderzyło Alvina: to, co powiedział Horacy, kiedy Alvin zaproponował swoją zapłatę jako udział w pensji nauczycielki. „Nie masz majątku ani dzieci, które byś posyłał do szkoły”. To właśnie dlatego, chociaż był już wysoki, chociaż Horacy nazwał go dorosłym, wciąż jeszcze nie był mężczyzną — nawet we własnych oczach. Ponieważ nie miał rodziny. Nie miał majątku. I póki ich nie zdobędzie, pozostanie tylko dużym chłopcem. Dzieckiem, jak Arthur Stuart, tylko wyższym, któremu wąs się sypie, jeśli zapomni się ogolić.
I jak Arthur Stuart, nie pójdzie do szkoły. Jest za stary. Nie dla takich jak on ją zbudowano. Więc dlaczego niecierpliwie wyczekuje przyjazdu nauczycielki? Dlaczego myśli o niej z nadzieją? Nie dla niego przybywa. A jednak to dla niej pracował w źródlanej szopie, jakby chciał ją uczynić swoją dłużniczką, a może raczej z góry się odwdzięczyć za to, czego tak rozpaczliwie od niej pragnął.
Naucz mnie, powiedział sobie w myślach. Mam dzieło do wykonania na tym świecie, ale nikt nie wie, na czym ono polega ani jak się do niego zabrać. Naucz mnie. Tego chcę, pani: abyś pomogła mi odnaleźć drogę do korzeni świata albo do moich korzeni, do boskiego tronu albo serca Niszczyciela, gdziekolwiek kryje się tajemnica Tworzenia. Żebym mógł budować przeciwko śniegom zimy albo sprawić, by światło jaśniało w ciemności nocy.
ROZDZIAŁ 14 — RZECZNY SZCZUR
Tego dnia, kiedy przybyła nauczycielka, Alvin był w Ujściu Hatrack. Makepeace wysłał go wozem po ładunek żelaza z Hio. Ujście Hatrack było kiedyś pojedynczym nabrzeżem, przystankiem łodzi, z których wyładowywano towary dla miasta Hatrack River. Teraz, kiedy ruch na rzece się zwiększył i coraz więcej ludzi osiedlało się w zachodnich krainach na obu brzegach Hio, zbudowano tu kilka sklepów i zajazdów, gdzie farmerzy sprzedawali prowiant dla łodzi, a rzeczni wędrowcy mogli zatrzymać się na noc. Ujście Hatrack i miasto Hatrack River zyskiwały na znaczeniu, jako że było to ostatnie miejsce, gdzie Hio zbliżała się do wielkiego Traktu Wobbish — tej samej drogi, którą ojciec i bracia Alvina wycinali w dziczy, wędrując na zachód do Vigor Kościoła. Osadnicy przybywali tu na statkach, wyokrętowywali swoje wozy i konie, po czym ruszali dalej lądem.
Były tu również pewne miejsca, których mieszkańcy Hatrack River nie tolerowali u siebie. Domy hazardu, gdzie grano w pokera i inne gry, a pieniądze przechodziły z rąk do rąk. Prawo niechętnie wkraczało do tych legowisk rzecznych szczurów i szumowin. A na piętrach takich domów przebywały podobno kobiety nie będące damami i wykonujące zawód, o którym ludzie przyzwoici nie mówili nawet szeptem, zaś chłopcy w wieku Alvina rozmawiali ściszonymi głosami, śmiejąc się nerwowo.
Jednak to nie myśl o uniesionych spódnicach i obnażonych udach sprawiała, że Alvin niecierpliwie wyczekiwał wypraw do Ujścia Hatrack. Prawie nie zauważał tych domów; nie miał tam nic do roboty. To nabrzeże go kusiło, budynek portowy, sama rzeka, po której bez przerwy sunęły łodzie i tratwy, dziesięć z prądem na każdą płynącą pod prąd. Alvin szczególnie lubił parowce, które świszcząc i dymiąc, pędziły z nienaturalną prędkością. Szerokie i długie, z wielkimi motorami zbudowanymi w Irrakwa, mknęły w górę rzeki szybciej niż tratwy spływały w dół. Osiem takich statków kursowało po Hio od Dekane do Sphinx i z powrotem. Jednak nie dalej niż Sphinx, ponieważ gęste mgły skrywały Mizzipy i mało która łódź ośmielała się tam płynąć.
Pewnego dnia, myślał Alvin, pewnego dnia człowiek może wsiąść na taki statek jak „Duma Hio” i zwyczajnie odpłynąć. Daleko na zachód, do dzikich krain, skąd może uda się dostrzec te miejsca, gdzie żyją teraz Ta-Kumsaw i Tenska-Tawa. Albo w górę rzeki, do Dekane, a stamtąd nowym parowym pociągiem po szynach aż do Irrakwa i kanału. Stamtąd można zjeździć cały świat, pokonać wszystkie oceany. Albo stanąć na brzegu, a kiedyś może cały świat przepłynie obok.
Alvin nie był leniem. Nie tkwił długo na brzegu, choć pewnie miałby na to ochotę. Po chwili ruszył do składu portowego, gdzie oddał kwit Makepeace'a Smitha i mógł odebrać żelazo czekające w dziewięciu skrzyniach w magazynie.
— Wolałbym, żebyś nie używał moich wózków do transportu tych skrzyń — powiedział portomistrz.
Alvin skinął głową. Zawsze to samo. Żelazo było ludziom potrzebne, portomistrzowi też, i z pewnością wkrótce zjawi się w kuźni, prosząc o to czy tamto. Jednak póki co, woli, żeby Alvin sam je dźwigał, bo ciężki ładunek mógłby uszkodzić wózki. Makepeace nie dawał Alvinowi pieniędzy, żeby wynajął do pomocy któregoś z rzecznych szczurów. Szczerze mówiąc, Alvin był z tego zadowolony. Nie podobali mu się ci ludzie rzeki. Wprawdzie przeminęły już dni piratów i brygandów — zbyt wielki był ruch na rzece, by coś mogło się na niej dziać po kryjomu. Jednak wciąż wiele zdarzało się kradzieży i oszustw, zaś Alvin nie lubił tych, co robili podobne rzeczy. Według niego, ci łajdacy wykorzystywali zaufanie uczciwych ludzi, a potem ich zdradzali. A do czego mogło to doprowadzić, jeśli nie do tego, że ludzie w ogóle przestaną sobie ufać? Wolałbym raczej stanąć naprzeciw człowieka, który chce walczyć, i z nim się zmierzyć, niż spotkać takiego, co pełen jest kłamstw.