Tylko wtedy, gdy ona zatrzyma czepek, gdy będzie obserwować chłopca z daleka, a kiedy tylko zobaczy sięgającą ku niemu śmierć, zrobi z czepka użytek. Chwyci go w palce, zetrze odrobinę na proszek i wyszepcze, co ma się zdarzyć… zobaczy to w swoich myślach. I wtedy stanie się, jak powiedziała. Czy nie ocaliła go przed utonięciem? Czy nie uratowała przed rozjuszonym bykiem? Nie zatrzymała, kiedy zsuwał się z dachu? Raz nawet rozcięła belkę kalenicy, która miała runąć z pięćdziesięciu stóp i rozgnieść go na podłodze budowanego kościoła. Rozdzieliła tę belkę równiutko jak się patrzy, zostawiając akurat tyle miejsca, żeby zmieścił się między jedną a drugą częścią. I jeszcze ze sto razy zrobiła coś tak sprytnie, że nikt się nawet nie domyślił, jak uratowała mu życie. A za każdym razem używała czepka.
Jak to się działo? Właściwie nie miała pojęcia. Tyle tylko że wykorzystywała jego własną moc, jego wrodzony dar. Przez lata nauczył się czegoś o swoim talencie tworzenia rzeczy, kształtowania ich, łączenia i rozbijania. Aż wreszcie zeszłego roku, wplątany w wojny między czerwonymi i białymi ludźmi, sam zajął się ratowaniem swojego życia, tak że nie musiała już się martwić, jak go ocalić. I bardzo dobrze. Z czepka został zaledwie strzęp.
Zamknęła wieczko. Nie chcę go widzieć, pomyślała. Nic już nie chcę o nim wiedzieć.
Ale palce same otworzyły znów pudełko… Ponieważ, oczywiście, musiała wiedzieć. Miała wrażenie, że połowę życia spędziła trzymając ten czepek, szukając płomienia jego serca daleko na północnym zachodzie kraju Wobbish, w miasteczku Vigor Kościół. Sprawdzała, jak sobie radzi. Spoglądała wzdłuż ścieżek przyszłości, żeby się przekonać, jakie niebezpieczeństwo czai się w zasadzce. A kiedy już się upewniła, że nic mu nie grozi, wtedy patrzyła dalej. Widziała, jak pewnego dnia wraca do Hatrack River, patrzy jej w oczy i mówi: „To ty ocaliłaś mnie tyle razy, ty zobaczyłaś, że będę Stwórcą, zanim jeszcze ktokolwiek pomyślał, że to w ogóle możliwe”. A potem obserwowała, jak poznaje głębie swojej mocy, dowiaduje się, jaka czeka go praca, jak musi wznieść Kryształowe Miasto. Widziała, jak płodzi z nią dzieci, jak głaszcze niemowlęta, które ona karmi piersią. Widziała te, które pochowali i te, które przeżyły; a na końcu widziała jego…
Łzy ciekły jej po policzkach. Nie chcę wiedzieć, powtarzała. Nie chcę znać wszystkich ścieżek przyszłości. Inne dziewczęta mogą śnić o miłości, o rozkoszach małżeństwa, o zdrowych i silnych dzieciach. A wszystkie moje sny niosą w sobie śmierć i cierpienie, i lęk, bo są prawdziwe. Wiem więcej, niż może wiedzieć człowiek i zarazem zachować w duszy resztkę nadziei, A jednak Peggy miała nadzieję. O tak, to na pewno — wciąż trzymała się jej rozpaczliwie, bo nawet wiedząc, co czeka na ścieżkach życia, nadal dostrzegała wizje pewnych dni, godzin, ulotnych chwil radości tak wielkiej, że warto było cierpieć, by tam dotrzeć.
Tyle że te wizje we wszystkich przyszłościach życia Alvina były tak rzadkie i nieliczne, iż nie potrafiła odszukać drogi, która do nich prowadzi. Wszystkie ścieżki znajdowała bez trudu: te zwykłe, które najpewniej staną się rzeczywistością, wiodły do chwili, gdy Alvin żenił się z nią bez miłości, z wdzięczności i z poczucia obowiązku. Żałosne małżeństwo. Jak ta biblijna opowieść o Lei, której piękny mąż Jakub nienawidził, choć ona kochała go bardzo, choć dała mu więcej dzieci niż inne żony, choć umarłaby dla niego, gdyby tylko poprosił.
Źle Bóg traktuje kobiety, myślała Peggy, skoro zmusza nas do tęsknoty za mężem i dziećmi, a to prowadzi do poświęceń, bólu i zgryzoty. Czy tak wielki był grzech Ewy, że Bóg na wszystkie kobiety rzucił swą straszną klątwę? W bólu będziesz rodziła dzieci, rzekł Wszechmocny i Łaskawy Bóg. Ku twemu mężowi będziesz kierowała swe pragnienia, on zaś będzie panował nad tobą.
To właśnie gorzało w niej teraz: pragnienie męża. Chociaż był dopiero jedenastoletnim chłopcem i szukał nie żony, lecz nauczycielki. Może i jest chłopcem, pomyślała Peggy, ale ja jestem kobietą. Widziałam, jakim stanie się mężczyzną i tęsknię do niego. Przycisnęła dłoń do piersi; wydawała się taka duża i miękka, nie pasująca do ciała, które kiedyś składało się z samych kantów i patyków, jak szałas z gałęzi. Teraz zaokrąglała się niczym cielę tuczone na powrót syna marnotrawnego.
Zadrżała na myśl o losie tego cielęcia, raz jeszcze dotknęła czepka i spojrzała.
W dalekim miasteczku Vigor Kościół Alvin po raz ostatni jadł śniadanie u matczynego stołu. Obok leżał worek, który miał zabrać ze sobą w drogę do Hatrack River. Po policzkach matki spływały nie skrywane łzy. Chłopiec kochał ją, ale ani przez chwilę nie żałował, że musi odejść. Dom zmienił się w ponure miejsce, splamione krwią niewinnych. Nie chciał tu zostawać. Nie mógł się już doczekać, kiedy wyruszy, zacznie nowe życie jako uczeń kowala w Hatrack River, odszuka żagiew, która go ocaliła, gdy się rodził. Nie mógł już zjeść ani kęsa. Odsunął się od stołu, wstał, ucałował mamę…
Peggy wypuściła czepek i zatrzasnęła pudełko mocno i szybko, jakby chciała złapać w nim muchę.
Przybywa, by mnie odszukać. Zacząć wspólne życie, pełne cierpienia. Dalej, płacz, Faith Miller, ale nie nad swoim chłopcem, który wyrusza na wschód. Płacz nade mną, której życie twój chłopiec zniszczy. Uroń łzę nad samotnym bólem jeszcze jednej kobiety.
Peggy otrząsnęła się z posępnego nastroju szarego świtu. Ubrała się szybko, pochylając głowę, by nie zawadzić o ukośne belki sufitu. Przez lata nauczyła się, jak nie myśleć o Alvinie Millerze Juniorze, jak wypełniać obowiązki córki w gospodarstwie rodziców i żagwi dla całej okolicy. Potrafiła nie pamiętać o nim przez całe godziny. Wystarczyła odrobina wysiłku. A chociaż teraz było jej trudniej, gdyż wiedziała, że tego ranka Alvin ma wstąpić na drogę prowadzącą wprost do niej, stłumiła myśli o nim.
Rozsunęła zasłony w oknie na południe i usiadła, wsparta o parapet. Spojrzała na puszczę, nadal sięgającą zajazdu, rozciągającą się wzdłuż Hatrack aż do Hio. Po drodze było tylko parę świńskich farm. Oczywiście, Peggy nie widziała Hio nawet w czystym, chłodnym powietrzu wiosennego ranka. Ale czego nie widziały jej oczy, bez trudu odnajdywała płonąca w niej żagiew. Żeby zobaczyć Hio, wystarczyło odszukać jakiś daleki płomień serca, wśliznąć się w ten ogień i spojrzeć przez oczy tego człowieka jak przez własne. A kiedy już pochwyciła czyjś płomień serca, wtedy dostrzegała nie tylko to, co on widział, ale i co myślał, co czuł, czego pragnął. A nawet więcej: w najjaśniejszej części płomienia, często ukryte w szumie bieżących myśli, migotały otwarte ścieżki, decyzje, jakie ów człowiek musi podjąć, życie, jakie sobie stworzy, jeśli wybierze tę, tamtą czy jeszcze inną drogę w ciągu godzin i dni, które nadejdą.
Peggy tak dobrze widziała płomienie serc innych ludzi, że prawie nie znała własnego.
Czasami wyobrażała sobie, że jest samotnym marynarzem na bocianim gnieździe. Co prawda nigdy w życiu nie widziała prawdziwego statku, najwyżej tratwy na Hio i raz barkę na Kanale Irrakwa. Ale czytała książki: wszystkie, które doktor Whitley Physicker przywoził jej z Dekane. Dlatego wiedziała o człowieku w bocianim gnieździe na maszcie. Trzymającym się olinowania, z ramionami wplecionymi w wanty, żeby nie spaść, gdy statek zakołysze się nagle czy zahuśta po niespodziewanym szkwale; człowieku zimą sinym od mrozu, latem czerwonym od słońca. Przez długie godziny wachty miał tylko wpatrywać się z błękitny ocean. Jeśli był to okręt piracki, marynarz szukał żagli ofiary. Jeśli wielorybniczy, to fontann i rozbryzgów.