— Zachowali się zatem szlachetnie — stwierdziła panna Larner. — I podziękuję im, kiedy ich poznam.
To było poniżające: ona, stara Peg musi sama iść do źródlanej szopy i prosić tę zarozumiałą, bezczelną starą pannę z Filadelfii. To Horacy powinien pójść. Porozmawiać z nią jak mężczyzna z mężczyzną — bo ta baba właśnie za mężczyznę się uważa, nie za damę, ale za lorda. Jakby przyjechała z samego Camelotu, ot co, niby księżniczka wydająca rozkazy prostym ludziom. We Francji już się tym zajęli, Napoleon się zajął, pokazał Ludwikowi XVII, gdzie jego miejsce. Ale takie wyniosłe kobiety jak ta nauczycielka, panna Larner, nigdy nie dostaną tego, co im się należy. I wciąż myślą, że nie muszą się liczyć z ludźmi, którzy nie umieją ładnie mówić.
A co teraz robi Horacy, zamiast ustawić tę zarozumiałą nauczycielkę? Siedzi przy kominku. Dąsa się. Jak czterolatek. Nawet Arthur Stuart nigdy się tak nie dąsa.
— Ona mi się nie podoba — powiada Horacy.
— Podoba się czy nie, jeśli Arthur ma się od kogoś uczyć, to albo od niej, albo wcale — mówi mu Peg, jak zawsze rozsądnie, ale czy Horacy kiedy posłucha? Uśmiać się można.
— Może sobie tam mieszkać i może uczyć Arthura, jak jej się zachce, albo nie, jak jej się nie zachce. Ale ona mi się nie podoba i nie uważam, żeby jej miejsce było w źródlanej szopie.
— A co to, jakaś ziemia święta? Czy miejsce przeklęte? A może powinniśmy zbudować pałac dla jej królewskiej wysokości?
Nie, jak Horacy coś sobie wbije w głowę, to w ogóle nie warto z nim rozmawiać. Więc po co ona właściwie próbuje?
— Nie o to chodzi, Peg — odpowiada Horacy.
— To o co? A może powody już ci niepotrzebne? Czy tylko postanawiasz, a inni niech lepiej ustępują?
— Bo to miejsce małej Peggy, dlatego! I nie podoba mi się, że ta nadęta nauczycielka tam mieszka!
I co na to powiedzieć? Cały Horacy: musiał teraz przypomnieć córkę, która, odkąd uciekła, nawet słowa do nich nie napisała. Hatrack River pozbawiła żagwi, a Horacego miłości jego życia. Tak, tym właśnie była dla niego Peggy: miłością życia. Gdybym to ja uciekła, Horacy, albo gdybym, co nie daj Boże, umarła, czy też byś tak cenił pamięć o mnie? Czy nie wziąłbyś na moje miejsce jakiejś innej kobiety? Chyba tak. Chyba jeszcze ziemia na moim grobie by nie wystygła, a już u twego boku leżałaby jakaś inna. Mnie mógłbyś zastąpić w jednej chwili, ale Peggy nie… Przez Peggy mamy traktować tę szopę jak świątynię. A ja muszę tam iść całkiem sama na spotkanie z tą nadętą starą panną i prosić ją, żeby uczyła czarnego chłopca. Będę miała szczęście, jeśli nie spróbuje go ode mnie kupić.
Panna Larner nie spieszyła się z otwieraniem drzwi. A kiedy już stanęła w progu, trzymała przy ustach chusteczkę. Pewnie perfumowaną, żeby nie musiała wąchać zapachów uczciwych ludzi.
— Jeśli wam to nie przeszkadza, mam sprawę czy dwie do omówienia — oznajmiła Peg.
Panna Larner odwróciła wzrok i spojrzała ponad głową Peg, jakby obserwowała jakiegoś ptaka na dalekim drzewie.
— Jeżeli chodzi o szkołę, obiecano mi tydzień na przygotowania, zanim zaczniemy przyjmować uczniów i rozpoczniemy jesienne zajęcia.
Z daleka Peg słyszała ściszone ding-ding-ding. To któryś z kowali pracował przy kowadle. Mimowolnie pomyślała o małej Peggy, która nienawidziła tego dźwięku. Może Horacy miał rację, opowiadając te głupstwa. Może mała Peggy rzeczywiście straszy w tej szopie.
Ale to przecież panna Larner stała teraz w drzwiach i z panną Larner Peg musiała porozmawiać.
— Panno Larner, jestem Margaret Guester. Mój mąż i ja jesteśmy właścicielami tej źródlanej szopy.
— Och, proszę o wybaczenie. Jest pani moją gospodynią, a ja zachowuję się niewdzięcznie. Proszę wejść.
To już lepiej. Peg przestąpiła próg i zatrzymała się, by obejrzeć pokój. Jeszcze wczoraj wydawał się pusty, ale czysty, pełen obietnic. Teraz wyglądał bardziej domowo. Serweta, kilkanaście książek w szafce, mały dywanik na podłodze, dwie sukienki na haczykach wbitych w ścianę. Kufry i torby stały w kącie. Peg nie wiedziała właściwie, czego się spodziewała. Oczywiście, panna Larner musi mieć więcej ubrań niż tę ciemną, podróżną sukienkę. Po prostu Peg nie wyobrażała sobie panny Larner przy czynności tak zwyczajnej, jak zmiana sukienki, A przecież, kiedy już zdejmie jedną, a zanim założy drugą, stoi pewnie w samej bieliźnie. Jak każdy.
— Niech pani siada, pani Guester.
— Tu, u nas, nie mówimy „pan” i „pani”, panno Larner. Oprócz tych adwokatów. Ludzie mówią do mnie „stara Peg”.
— Stara Peg… Cóż za… za interesujące imię.
Już chciała wytłumaczyć, skąd się wzięła ta „stara” — jak to miała córkę, która uciekła… takie rzeczy. Ale i tak trudno jej będzie wyjaśnić, skąd wzięła czarnego syna. Po co ta obca ma myśleć o ich rodzinie jeszcze gorzej?
— Panno Larner, nie będę owijać w bawełnę. Macie coś, na czym mi zależy.
— Tak?
— A właściwie nie mnie, prawdę mówiąc, ale mojemu synowi, Arthurowi Stuartowi.
Jeżeli nawet zauważyła, że to imię króla, nie dała tego po sobie poznać.
— A na czym mogłoby mu zależeć, pani Guester?
— Na książkowej nauce.
— Przybyłam tu właśnie po to, żeby zagwarantować naukę wszystkim dzieciom w Hatrack River.
— Ale nie Arthurowi Stuartowi. Jeżeli tylko ci tępi tchórze z rady szkolnej postawią na swoim.
— Dlaczego mieliby wykluczyć waszego syna? Czyżby był już za duży?
— Wiek ma odpowiedni, panno Larner. Nieodpowiedni ma tylko kolor skóry.
Panna Larner czekała. Jej twarz nie wyrażała niczego.
— Jest czarny, panno Larner.
— Półczarny, zapewne — podpowiedziała nauczycielka.
Oczywiście, nauczycielka próbowała zgadnąć, skąd u żony oberżysty wziął się półczarny synek. Stara Peg z pewną przyjemnością obserwowała, jak nauczycielka udaje grzeczną, a pewnie w środku aż się zwija ze zgrozy. Ale nie należy pozwalać, żeby za długo żywiła takie myśli.
— Jest adoptowany, panno Larner. Powiedzmy tylko, że jego czarna mama sprawiła sobie kłopot i urodziła półbiałe dziecko.
— A wy, w dobroci swego serca…
Czyżby to złośliwość zabrzmiała w głosie panny Larner?
— Chciałam mieć dziecko. Nie z litości zajmuję się Arthurem Stuartem. Teraz jest moim synem.
— Rozumiem. A dobrzy ludzie z Hatrack River uznali, że wykształcenie ich dzieci ucierpiałoby, gdyby półczarne uszy słyszały moje słowa równocześnie z uszami czysto białymi.
W głosie panny Larner jeszcze raz zabrzmiała złośliwość, ale tym razem Peg pozwoliła sobie na chwilę radości.
— Będziecie go uczyć, panno Larner?
— Wyznaję, pani Guester, że zbyt długo mieszkałam w Mieście Kwakrów. Zapomniałam już, że są w tym kraju miejsca, gdzie ludzie małych umysłów chcą bezwstydnie karać dziecko jedynie za to, że urodziło się ze skórą w odcieniu właściwym mieszkańcom krain tropikalnych. Zapewniam was, że nie zgodzę się na otwarcie szkoły, jeśli wasz adoptowany syn nie zostanie jednym z moich uczniów.
— Nie! — krzyknęła Peg. — Panno Larner, to za mocne!
— Jestem przekonaną Emancypacjonistką, pani Guester. Nie przyłączę się do zmowy, której celem jest pozbawienie jakiegokolwiek czarnego dziecka praw do jego intelektualnego dziedzictwa.
Peg Guester nie miała pojęcia, co to takiego intelektualne dziedzictwo, ale wiedziała, że panna Larner przesadza. Jeśli nie ustąpi, wszystko zepsuje.