Serce niebiańskim brzemienne płomieniem; Dłonie, które by mogły dzierżyć ster mocarstwa, Martwą lirę ożywiać jednym strun trąceniem?
Wątpiła jednak, by któraś z tych zwyczajnych dusz w Hatrack River była w istocie niemym, zapoznanym Milionem. Pauley Wiseman nie jest nie zauważonym przez świat Cezarem. Może by chciał, ale brakuje mu zdolności i opanowania. Whitley Physicker to nie Hipokrates, choć próbuje uzdrawiać i godzić — niszczy go zamiłowanie do luksusu i, jak wielu dobrych lekarzy, zaczął pracować dla zapłaty i tego, co może za nią kupić, a nie dla samej radości pracy.
Chwyciła wiadro stojące przy drzwiach. Jest zmęczona, ale nie pozwoli, by choćby przez chwilę uważali ją za bezradną. Ojciec i matka przyjdą niedługo i przekonają się, że panna Larner zrobiła już, co tylko mogła, zanim dostarczyli jej balię.
Ding-ding-ding. Czy Alvin w ogóle nie odpoczywa? Czy nie widzi, że słońce czerwienią barwi zachodni horyzont i wkrótce opadnie za drzewa? Kiedy schodziła ścieżką w dół, czuła, że za chwilę pobiegnie, pomknie do kuźni jak tamtego dnia, kiedy Alvin się urodził. Padało wtedy, a matka Alvina utknęła w wozie na rzece. To Peggy ich wypatrzyła, widziała ich płomienie serc wśród czerni deszczu i wezbranej rzeki. To Peggy podniosła alarm i Peggy stała przy porodzie, widząc wszystkie przyszłości Alvina w płomieniu jego serca, najjaśniejszym płomieniu serca, na jaki patrzyła w życiu. I to Peggy, używając skrawków jego czepka, wiele razy ocaliła mu życie. Może zapomnieć o byciu żagwią w Hatrack River, ale o nim nie zapomni nigdy.
Zatrzymała się w połowie wzgórza. Co jej się roi? Nie może przecież iść do niego, nie teraz, jeszcze nie. To on musi przyjść. Tylko w ten sposób może się stać jego nauczycielką. Tylko w ten sposób może się kiedyś stać dla niego kimś więcej.
Odwróciła się i ruszyła na ukos, na wschód i w dół, w stronę studni. Przyglądała się kiedyś, jak Alvin kopie tę studnię — obie studnie — i ten jeden raz nie mogła mu pomóc, gdy nadciągnął Niszczyciel. Gniew i złość w sercu Alvina przywołały wroga, a Peggy nic nie mogła zrobić, by ocalić go na czas. Mogła tylko patrzeć, jak oczyszcza swoje wnętrze ze zniszczenia i w ten sposób pokonuje — przynajmniej na pewien czas — Niszczyciela, który atakował z zewnątrz. I teraz studnia stała tu jak pomnik siły i jednocześnie słabości Alvina.
Zrzuciła w głąb miedziane wiadro. Rozwinęła się lina i zaklekotał kołowrót. Stłumiony plusk. Odczekała chwilę, aż wiadro napełniło się wodą, potem wciągnęła je na górę. Miała zamiar przelać ją do drewnianego cebrzyka, ale zamiast tego podniosła wiadro do ust i piła jego zimną, ciężką zawartość. Tyle lat czekała, by poznać smak tej wody — wody, nad którą Alvin zapanował tamtej nocy, gdy zapanował nad sobą. Tak się wtedy bała… A kiedy rankiem zasypał tę pierwszą, wykopaną w gniewie dziurę, płakała ze szczęścia i ulgi. Ta woda nie była słona, ale dla niej wciąż miała smak łez.
Młot ucichł. Jak zawsze, od razu odnalazła płomień serca Alvina. Nawet nie musiała go szukać. Wychodził z kuźni. Czy wie, że ona jest tutaj? Nie. Zawsze po skończeniu pracy chodził po wodę. Oczywiście, nie może się obejrzeć, dopóki nie usłyszy jego kroków. Ale chociaż wiedziała, że się zbliża, i chociaż nasłuchiwała, nie usłyszała go. Poruszał się bezszelestnie, niczym wiewiórka na gałęzi.
— Dobra woda, prawda?
Odwróciła się — zbyt szybko, zbyt gorliwie. Lina wciąż trzymała wiadro, szarpnęła je… Wiadro oblało ją wodą i upadło z powrotem do studni.
— Jestem Alvin, pamiętacie? Nie chciałem pani przestraszyć, psze pani. Panno Larner.
— Zapomniałam niemądrze, że wiadro jest przywiązane — wyjaśniła. — Obawiam się, że jestem przyzwyczajona do pomp i kranów. W Filadelfii nieczęsto spotyka się otwarte studnie.
Odwróciła się, by raz jeszcze wyciągnąć wiadro.
— Proszę pozwolić — powiedział.
— Nie potrzeba. Potrafię sama.
— Ale po co, panno Larner, skoro ja chętnie zrobię to dla was?
Odsunęła się i patrzyła, jak kręci korbą jedną ręką, bez wysiłku, jak dziecko sznurkiem. Wiadro wyfrunęło niemal do góry. Zajrzała w płomień jego serca, zerknęła tylko, żeby sprawdzić, czy się przed nią nie popisuje. Nie. Sam nie mógł dostrzec, jak masywne miał ramiona, jak przy każdym ruchu ręki tańczyły pod skórą mięśnie. Nie widział też spokoju na swej twarzy, tego samego, który można zobaczyć u nieustraszonego jelenia. Nie było w nim czujności. Niektórzy ludzie mają oczy rozbiegane, jak gdyby cały czas szukali zagrożenia, czy może ofiary. Inni skupiają się na zadaniu, myślą o tym, czym się akurat zajmują. Alvina jakby nie interesowało specjalnie, co sam robi albo co robią inni. Koncentrował się na własnych myślach, których nikt inny nie mógł usłyszeć. I znowu w pamięci Peggy zabrzmiały słowa „Elegii” Graya.
Z dala od ciżb, którymi waśń obłędna miota, Ustrzegli się manowców nieoględnych marzeń I szli chłodną, zaciszną doliną żywota, Szlakiem bezgłośnych dążeń i codziennych zdarzeń.
Biedny Alvin. Kiedy się tobą zajmę, nie będzie już żadnej chłodnej, zacisznej doliny. Będziesz wspominał terminowanie jako ostatnie spokojne dni swego życia.
Jedną ręką pochwycił pełne, ciężkie wiadro, postawił na krawędzi i przechylił lekko, przelewając wodę do cebrzyka. Uczynił to tak swobodnie i bez trudu, jak gospodyni, która przelewa śmietanę z jednego kubka do drugiego. A gdyby jego ręce równie lekko i delikatnie trzymały moje? Czy przełamałby mnie niechcący, skoro jest taki silny? Czy czułabym się jak zakuta w żelaza w tym jego uścisku? Albo czy spaliłby mnie w białym żarze płomienia swego serca?
Sięgnęła po wiadro.
— Pozwólcie, że je zaniosę.
— Nie trzeba.
— Wiem, że jestem brudny, psze pani… panno Larner. Ale doniosę je wam pod drzwi i wstawię do środka. Niczego nie pobrudzę.
Czyżbym w przebraniu wydawała się tak monstrualnie surowa? Myślisz, że rezygnuję z pomocy z powodu zamiłowania do czystości?
— Nie chciałam tylko, żebyś musiał jeszcze dzisiaj pracować. Jak na jeden dzień, pomogłeś mi już wystarczająco.
Patrzyła mu prosto w oczy i miała wrażenie, że zniknął gdzieś ich spokój. Błysnęła nawet iskra gniewu.
— Jeżeli się boicie, że będziecie musieli mi zapłacić, to nie musicie się obawiać. Jeśli to wasz dolar, mogę go wam oddać. Nie chciałem go.
Na wyciągniętej dłoni leżała moneta, którą Whitley Physicker rzucił mu z powozu.
— Zganiłam wtedy doktora Physickera. To obraźliwe, że chciał ci zapłacić za rycerską przysługę, jaką mi oddałeś z czystej szlachetności. Uraża nas oboje, pomyślałam, zachowując się tak, jakby wszystko, co zdarzyło się tego ranka, warte było dokładnie jednego dolara.
Teraz przyglądał się jej z sympatią. Peggy mówiła dalej głosem panny Larner.
— Musisz jednak wybaczyć doktorowi Physickerowi. Niezręcznie się czuje z takim majątkiem i szuka sposobności, by podzielić się nim z innymi. Nie nauczył się jeszcze, jak to robić taktownie.
— W takim razie to drobiazg, panno Larner. Skoro to nie od was pochodzi…
Schował dolara do kieszeni i poniósł pełne wiadro ścieżką pod górę.
To jasne, że nie był przyzwyczajony do spacerów z damami. Kroki miał za długie, szedł zbyt szybko, i nie mogła za nim nadążyć. Nie mogła nawet pójść tą samą drogą co on — nie zwracał uwagi na stromiznę zbocza. Był jak dziecko, nie jak dorosły — wybierał najkrótszą drogę, nawet jeśli wymagała niepotrzebnego pokonywania przeszkód.