Ona milczy, ale śmieje się cicho. Co jej zależy na królu. Jej tato był królem w Afryce i zastrzelili go na śmierć. Ci portugalscy łowcy pokazali jej, co znaczy być królem. Znaczy, że umierasz szybko, jak inni, że przelewasz krew czerwoną, jak u wszystkich, krzyczysz głośno z bólu i strachu… Pięknie być królem i pięknie go zobaczyć. Czy ci Biali wierzą w to kłamstwo?
Ja im nie wierzę. Mówię, że tak, ale kłamię. Nie pozwolę zabrać mojego chłopca-dziecka. On wnuk króla i powtórzę mu to każdego dnia. Kiedy będzie wielkim królem, nikt nie zbije go kijem, bo wtedy odda, nikt nie porwie jego kobiety, nie rozłoży jej nóg jak świni na rzeź i nie wetknie do brzucha takiego półbiałego dziecka, a on nie może poradzić, tylko siedzieć w chacie i płakać. Nie, o nie.
Dlatego robi rzecz zakazaną, grzeszną, brzydką i złą. Kradnie dwie świece i rozgrzewa nad ogniem. Rozrabia jak ciasto, dodaje mleka z własnej piersi, kiedy chłopiec-dziecko już possał, i jeszcze miesza z woskiem własną ślinę. Potem ugniata, toczy, poprawia, aż ma lalkę całkiem jak czarna niewolnica. Jak ona sama.
Potem chowa tę lalkę czarnej niewolnicy i idzie do Tłustego Lisa. Prosi o pióra tego wielkiego starego kruka, którego sobie złapał.
— Czarna niewolnica nie potrzebuje żadnych piór — mówi Tłusty Lis.
— Robię lalkę dla mojego chłopca-dziecka — tłumaczy.
Tłusty Lis śmieje się. Wie, że kłamie.
— Nie ma czarnopiórych lalek. Nie słyszałem o czymś takim. Czarna niewolnica na to:
— Mój tato król w Umbawana. Znam wszystkie tajemnice.
Tłusty Lis kręci głową i śmieje się, śmieje.
— Co ty możesz wiedzieć? Nawet nie mówisz po angielsku. Dam ci czarnych piór, ile chcesz, ale kiedy dziecko przestanie ssać, przyjdziesz do mnie, a ja dam ci drugie. Tym razem całe czarne.
Nienawidzi Tłustego Lisa jak Białego Pana, ale on ma pióra kruka. Dlatego mówi:
— Tak, psze pana.
Dwie dłonie ma pełne piór. Śmieje się cicho. Będzie daleko i martwa, zanim Tłusty Lis da jej dziecko.
Pokrywa piórami lalkę czarnej niewolnicy, aż jest małym ptakiem w kształcie dziewczyny. Bardzo mocna ta lalka, z jej własnym mlekiem i śliną i z tymi piórami. Bardzo mocna, wysysa z niej życie, ale jej chłopiec-dziecko nie będzie całował nóg Białego. Biały Pan nie uderzy go batem.
Ciemna noc, nie widzi jeszcze księżyca. Wybiega z chaty. Chłopiec-dziecko ssie, więc nie hałasuje. Przywiązuje go do piersi, żeby nie upadł. Rzuca lalkę do ognia. Wtedy cała moc piór wypływa płonąc, płonąc, płonąc. Czuje, jak wlewa się w nią ten ogień. Rozkłada skrzydła szeroko, tak szeroko, rozkłada i macha, jak widziała u tego starego kruka. Wzlatuje w powietrze, wysoko w ciemną noc, wznosi się i leci, leci daleko na północ, a kiedy wychodzi księżyc, ma go po prawej ręce, żeby trafić z chłopcem-dzieckiem tam, gdzie Biali mówią, że czarna dziewczyna nie niewolnica, półbiały chłopiec-dziecko nie niewolnik.
Przychodzi ranek i słońce i już dalej nie leci. To jak śmierć, myśli, to śmierć tak chodzić nogami po ziemi. Ten ptak w niej łamie skrzydło. Dziewczyna się modli, żeby Tłusty Lis ją znalazł, teraz wie. Po tym, jak lecisz, chodzić jest smutno, chodzić boli, jak niewolnik w łańcuchach, z ziemią pod nogami.
Ale idzie z chłopcem-dzieckiem przez cały ranek i teraz stoi nad szeroką rzeką. Tak blisko dotarłam, mówi zbiegła czarna niewolnica. Leciałam tak daleko i bym przeleciała nad tą rzeką. Ale wyszło słońce i spadłam wcześniej. Teraz już się nie przedostanę, stary odszukiwacz mnie znajdzie, zbije mocno, odbierze chłopca-dziecko, sprzeda na południe.
Nie mnie. Oszukam ich. Umrę pierwsza.
Nie. Umrę druga.
Inni mogli się spierać, czy niewolnictwo to grzech śmiertelny, czy po prostu dziwaczny zwyczaj. Mogli wykrzykiwać, że Emancypacjoniści są zbyt zwariowani, żeby z nimi wytrzymać, chociaż niewolnictwo to rzeczywiście paskudna sprawa. Inni mogli patrzeć na Czarnych i żałować ich, ale jednak cieszyć się, że są na ogół w Afryce, w Koloniach Korony, w Kanadzie albo gdzie indziej, daleko stąd. Peggy nie mogła sobie pozwolić na luksus własnej opinii. Wiedziała tylko, że żaden płomień serca nie był jeszcze tak pełen bólu jak dusza Czarnego, który żył w cienkim, mrocznym cieniu bata. Wychyliła się z okna.
— Tato! — krzyknęła.
Wyszedł z podwórza na drogę, skąd widział jej okno.
— Wołałaś mnie, Peggy?
Spojrzała tylko na niego bez słowa i nie musiała tłumaczyć nic więcej. Pożegnał się z gościem i życzył mu dobrej podróży tak szybko, że biedaczysko dopiero w połowie drogi do miasteczka zorientował się, co też go napadło. Tato był już w środku i biegł po schodach.
— Dziewczyna z dzieckiem — powiedziała mu. — Po drugiej stronie Hio. Przestraszona. Myśli, że się zabije, jeśli ją złapią.
— Jak daleko nad Hio?
— Zaraz przy ujściu Hatrack, o ile się orientuję. Tato, idę z wami.
— Nic z tego.
— Tak, tato. Nigdy jej nie znajdziesz. Ani ty, ani dziesięciu innych. Za bardzo się boi Białych. I ma powody.
Tato przyjrzał się jej niepewnie. Nigdy przedtem nie chciał jej zabrać, ale zwykle uciekali czarni mężczyźni. I zwykle, zagubionych i przerażonych, znajdywali ich już po tej stronie Hio, więc było to mniej niebezpieczne. Przejście do Appalachee to pewne więzienie, jeśli ich tam złapią na pomaganiu Czarnym w ucieczce. Więzienie albo i pętla na gałęzi. Na południe od Hio Emancypacjonistom nie wiodło się najlepiej, a zwłaszcza takim Emancypacjonistom, którzy pomagali zbiegłym kozłom, owieczkom i pikaninom przedostać się na północ, do kraju Francuzów w Kanadzie.
— Za rzeką jest niebezpiecznie — oświadczył.
— Tym bardziej będę wam potrzebna. Żeby ją znaleźć i żeby ostrzec, czy nie nadchodzi ktoś jeszcze.
— Matka mnie zabije, jeśli się dowie, że cię zabrałem.
— W takim razie wymknę się zaraz, tylnymi drzwiami.
— Powiedz jej, że idziesz z wizytą do pani Smith.
— Nic jej nie powiem, tato, albo powiem prawdę.
— No to zostanę tutaj i będę się modlił, żeby dobry Bóg ocalił mi życie i nie pozwolił jej zauważyć, jak wychodzisz. Spotkamy się o zachodzie słońca przy ujściu Hatrack.
— Nie można…
— Nie. Ani minuty wcześniej. Dopiero po ciemku możemy przepłynąć rzekę. Jeśli ją złapią albo umrze, zanim się tam dostaniemy, to trudno. Bo nie wypłyniemy za dnia. To pewne.
Hałas w lesie. To przeraża czarną niewolnicę. Drzewa chwytają ją, sowa skrzeczy, mówi, gdzie mają jej szukać. Rzeka śmieje się bez przerwy. Nie może się ruszyć, bo upadnie po ciemku i zrani dziecko. Nie może zostać, bo na pewno ją złapią. Lot nie oszuka odszukiwaczy, oni widzą daleko i znajdą ją nawet mnóstwo mil od plantacji.
Krok, na pewno. Panie Boże Jezu zbaw mnie od tego diabła w ciemności.
Krok, oddech, szelest rozsuwanych gałęzi. Ale nie ma latarni. To, co nadchodzi, widzi mnie po ciemku! O Panie Boże Mojżeszu Zbawco Abrahamie!
— Dziewczyno.
Ten głos, słyszę ten głos. Nie mogę oddychać. Słyszysz go, chłopcze-dziecko? Czy śnię sobie ten głos? Głos damy, bardzo cichy głos damy. Diabeł nie mówi głosem damy, każdy to wie, prawda?
— Dziewczyno, przychodzę zabrać cię za rzekę, pomóc tobie i twojemu dziecku przedostać się na północ. Na wolność.
Nie umiem znaleźć słów, ani słów niewolnika, ani słów Umbawa. Czy tracę słowa, kiedy okrywam się piórami?
— Mamy solidną łódź i dwóch ludzi u wioseł. Wiem, że mnie rozumiesz, że mi ufasz i że chcesz iść. Dlatego uspokój się, dziewczyno, weź mnie za rękę, o tutaj, to moja ręka, nic nie musisz mówić, złap mnie tylko. Tam są biali ludzie, ale to moi przyjaciele i nie dotkną cię. Nikt cię nie dotknie oprócz mnie, możesz mi wierzyć, musisz mi wierzyć.