Выбрать главу

— Chciałem powiedzieć… Peg i ja liczymy na ciebie. Bogu niech będą dzięki, że tutaj trafiłeś, i to właśnie w chwili, kiedy tak bardzo jesteś potrzebny. Dobry Pan czuwa nad nami.

Horacy uśmiechnął się, odwrócił i wyszedł z kuźni.

To, co powiedział, dodało Alvinowi pewności. Poczuł się lepiej. Ale przecież taki był dar Horacego: sprawiał, że ludzie czuli się tak, jak pragnęli się czuć.

Alvin powrócił myślami do odszukiwaczy. Posłał za nimi swój przenikacz, żeby pilnować ich ciał, które sunęły jak dwie czarne burze poprzez zieloną pieśń wokół, a pomiędzy nimi cicha pieśń Arthura Stuarta. Czysta i jasna. Czarna i biała skóra nie ma nic wspólnego z czernią i bielą serca, pomyślał Alvin. Ręce miał zajęte pracą przy kowadle, ale choćby się starał, nie potrafił się na niej skupić. Nigdy jeszcze nie obserwował nikogo na taką odległość… Z jednym wyjątkiem: kiedy na Ośmiościennym Kopcu pomagał mocom, których nie pojmował.

A najgorsze, co mogłoby mu się zdarzyć, to gdyby ich zgubił, gdyby stracił Arthura Stuarta przez nieuwagę. Chłopiec zginąłby wśród tych udręczonych dusz niewolników w Appalachee i dalej, na głębokim południu, gdzie wszyscy biali ludzie byli sługami innego Arthura Stuarta, króla Anglii. Czyli Czarni byli niewolnikami niewolników.

Arthur nie może się zgubić w takim strasznym miejscu. Muszę podążać za nim, jak gdyby nas łączyła jakaś nić.

I niemal natychmiast, ledwie sobie wyobraził cienką, niewidzialną nić łączącą go z małym mieszańcem, ta nić zaistniała. Biegła przez powietrze, tak cienka jak to, co kiedyś wymyślił, kiedy próbował zrozumieć, czym jest atom. Nić miała tylko jeden wymiar — długość, która łączyła serce chłopca z sercem Alvina. Zostań z nim, polecił jej Alvin, jakby była żywą istotą. A ona w odpowiedzi zdawała się rozjaśniać, pogrubiać… aż się przestraszył, że inni ją zobaczą.

Kiedy jednak popatrzył zwyczajnie oczami, nie zauważył żadnej nici; pojawiała się tylko wtedy, gdy spoglądał inaczej. Zdumiało go, że taka rzecz może się nagle pojawić, stworzona z niczego, to znaczy bez żadnego wzorca poza tym, który tkwił w głowie Alvina. To jest Tworzenie. Moje pierwsze cienkie, niewidzialne Tworzenie… Ale ono istnieje i nocą zaprowadzi mnie do Arthura Stuarta, żebym mógł dać mu wolność.

W swoim małym domku Peggy obserwowała Alvina i Arthura Stuarta. Spoglądała to na jednego, to na drugiego. Szukała jakiejś ścieżki, wiodącej ku wolności Arthura, za którą Alvin nie płacił śmiercią albo więzieniem. Ale choć szukała starannie i dokładnie — takiej ścieżki nie było. Odszukiwacze zbyt byli sprawni w posługiwaniu się swoim strasznym darem. Na pewnych ścieżkach Alvin i Horacy uwalniali Arthura, ale wkrótce znajdowano go i na powrót zabierano w niewolę, kosztem krwi albo wolności Alvina.

Dlatego z rozpaczą zaczęła się przyglądać, jak Alvin splata swą prawie nie istniejącą nić. I dopiero wtedy, po raz pierwszy, dostrzegła w płomieniu serca Arthura Stuarta lekki błysk możliwej wolności. Nie o to chodziło, że nić doprowadzi Alvina do chłopca. Już wcześniej na niektórych ścieżkach widziała, jak Alvin odnajduje i usypia odszukiwaczy. Nie, rzecz w tym, że Alvin w ogóle potrafił taką nić stworzyć. Prawdopodobieństwo było znikome i nie ukazywała go żadna ścieżka. A może… Wcześniej o tym nie pomyślała… Może sam akt Stworzenia tak głęboko narusza prawa natury, że ona ze swym darem nie potrafi dostrzec ścieżek, które biorą z niego początek. Przynajmniej dopóki rzecz się nie stanie.

Ale czy nawet w chwili narodzin Alvina nie widziała jego wspaniałej przyszłości? Czy nie widziała, jak wznosi miasto z najczystszego szkła czy lodu? Nie widziała tego miasta pełnego ludzi, którzy mówią językami aniołów i patrzą oczami Boga? To, że Alvin będzie Stwarzał, zawsze było prawdopodobne — pod warunkiem, że nie zginie. Ale żaden konkretny akt Stworzenia nigdy nie wydawał się możliwy, nigdy dość naturalny, by żagiew — nawet żagiew tak nadzwyczajna jak Peggy — go przewidziała.

Zobaczyła, jak Alvin usypia odszukiwaczy prawie natychmiast po zmroku, kiedy tylko znaleźli miejsce na obóz na drugim brzegu Hio. Zobaczyła, że Alvin i Horacy spotykają się w kuźni i szykują do marszu przez las do Hio, unikając drogi, żeby nie spotkać wracających z Ujścia Hatrack szeryfa i doktora Physickera. Nie zwracała na nich uwagi. Teraz, gdy pojawiła się nadzieja, całą uwagę skoncentrowała na przyszłości Arthura. Badała jego wąskie ścieżki wolności, zakorzenione w teraźniejszych działaniach. Nie potrafiła znaleźć jednego momentu wyboru i zmiany. Dla niej był to dowód, że wszystko zależy od tego, czy Alvin stanie się prawdziwym Stwórcą — dzisiaj, tej nocy.

— O Boże — szepnęła. — Jeżeli sprawiłeś, że ten chłopiec urodził się z takim darem, błagam cię, abyś dziś wieczorem nauczył go Tworzenia.

Alvin stał obok Horacego, obaj ukryci w cieniach na brzegu. Czekali, aż przepłynie rzęsiście oświetlony rzeczny statek. Na pokładzie grała muzyka, a pasażerowie tańczyli kadryla. Alvin poczuł gniew: bawili się jak dzieci, gdy tymczasem prawdziwe dziecko prowadzono do niewoli. Wiedział jednak, że jest niesprawiedliwy. Nie można winić ich za to, że są szczęśliwi, gdy cierpi ktoś inny, kogo nawet nie znają. Inaczej na świecie wcale nie istniałoby szczęście. Życie jest, jakie jest, myślał. Nie ma chwili, kiedy przynajmniej kilkuset ludzi nie cierpi z jakiegoś powodu.

Ledwie statek zniknął za zakrętem, usłyszeli jakieś trzaski wśród drzew. A raczej to Alvin usłyszał, i to tylko jemu dźwięk wydał się trzaskiem, ponieważ wyczuwał właściwy porządek rzeczy w zielonej pieśni lasu. Dopiero po kilku minutach Horacy także coś zauważył. Ktokolwiek się do nich skradał, jak na Białego poruszał się rzeczywiście cicho.

— Teraz żałuję, że nie mam strzelby — szepnął Horacy.

Alvin pokręcił głową.

— Czekajcie i patrzcie — odpowiedział, ledwie poruszając wargami.

Czekali. Po chwili jakiś człowiek wynurzył się z lasu i zsunął po błotnistym brzegu do wody, gdzie kołysała się łódka. Przybysz rozejrzał się, westchnął i wsiadł do łódki. Odwrócił się i zajął miejsce na rufie, posępnie wspierając dłonią podbródek. I nagle Horacy zachichotał.

— A niech mnie diabli porwą, kiedy już umrę! Przecież to Po Doggly!

Człowiek w łódce nagle się wyprostował i w blasku księżyca Alvin zobaczył jego twarz. Rzeczywiście, to był woźnica doktora Physickera. Ale Horacy wcale się tym nie zmartwił. Zjeżdżał już po stromym brzegu i brnął przez wodę do łódki. Kiedy się w niej znalazł, uściskał Po Doggly'ego tak mocno, że aż woda chlupnęła przez burtę. Po sekundzie obaj zauważyli, że łódka kołysze się niebezpiecznie i bez słowa przesunęli się dokładnie tak, żeby ją zrównoważyć. Potem, wciąż w milczeniu, Po Doggly wsunął wiosła w dulki, a Horacy wyjął spod ławki płaski blaszany czerpak i zaczął rytmicznie wybierać wodę.

Przez chwilę Alvin podziwiał idealną współpracę tych dwóch. Nie musiał pytać — po ich zachowaniu poznał, że w przeszłości nieraz wyruszali na takie wyprawy. Jeden wiedział, co zrobi drugi, więc się nie zastanawiali. Jeden robił swoje, drugi swoje, i nie musieli nawet sprawdzać, by wiedzieć, że obie części roboty są wykonane jak należy.

Niczym te cząsteczki i drobinki, które tworzyły wszystko na świecie; niczym taniec atomów, których obraz Alvin ukształtował w swoim umyśle. Dotąd nie zdawał sobie z tego sprawy, ale ludzie też mogą być jak atomy. Na ogół są zdezorganizowani, nikt nie zna nikogo, nikt nie pozostaje na miejscu dość długo, żeby zaufać i zdobyć zaufanie — dokładnie tak, jak Alvin wyobrażał sobie atomy, zanim Bóg pouczył je, kim są, i zanim przydzielił im zadania. Ale oto zobaczył dwóch ludzi — dwóch mężczyzn, których nikt by nawet nie podejrzewał, że się bliżej znają… Najwyżej tak, jak wszyscy znają wszystkich w Hatrack River. Po Doggly, kiedyś farmer, teraz zmuszony powozić bryczką doktora Physickera, i Horacy Guester, pierwszy osadnik w miasteczku, właściciel dobrze prosperującego zajazdu. Kto by pomyślał, że tak doskonale potrafią się dopasować? To dlatego, że każdy z nich wiedział, kim jest ten drugi, wiedział czysto i jasno, tak jak atom pewnie zna imię, które otrzymał od Boga. Każdy zajmował swoje miejsce i wykonywał swoją pracę.