Выбрать главу

Prawie Arthur. Prawie ten, którym był przedtem. Ale niezupełnie.

Czy było warto? Utracić część siebie, aby zachować wolność? Może ten nowy człowiek był lepszy niż dawny, ale dawny Arthur odszedł, odszedł na zawsze. Odszedł bardziej nieodwracalnie, niż gdyby zabrali go na południe i spędził resztę życia jako niewolnik, a ten czas w Hatrack River stałby się tylko wspomnieniem, potem snem, wreszcie bajką opowiadaną pikaninom w ostatnich latach przed śmiercią.

Głupia! — krzyknęła na siebie w głębi serca. Nikt nie jest dzisiaj tą samą osobą, jaką był wczoraj. Nikt nie ma ciała tak młodego jak kiedyś, ani serca tak naiwnego czy umysłu pełnego niewiedzy. O wiele bardziej zmieniłoby go… okaleczyło… życie w niewoli, niż delikatne działanie Alvina. Arthur Stuart teraz jest bardziej sobą, niż byłby w Appalachee. Poza tym widziała przecież mroczne ścieżki ukryte kiedyś w jego płomieniu serca, smak bata, ogłupiający żar przy pracy w polu, albo stryczek czekający na licznych ścieżkach, które wiodły do przewodzenia buntowi niewolników i wyrżnięcia w łóżkach dziesiątków białych ludzi. Arthur Stuart był zbyt młody, by pojąć, co go spotkało. Gdyby jednak był człowiekiem dojrzałym, gdyby sam mógł dokonać wyboru, wybrałby przyszłość, którą Alvin właśnie uczynił możliwą. Peggy nie miała wątpliwości.

W pewnym sensie utracił część siebie, część swego daru, a zatem i część wyborów, jakich mógł w życiu dokonać. Ale tracąc to wszystko, zyskał wolność, zyskał moc… Oczywiście, że zamiana była opłacalna.

Ale na wspomnienie jego skupionej buzi, kiedy jej własnym głosem literował słowa, nie mogła powstrzymać kilku łez żalu.

ROZDZIAŁ 19 — PŁUG

Odszukiwacze przebudzili się wkrótce po tym, jak przyjaciele zabrali Arthura Stuarta za rzekę.

— Popatrz tylko. Kajdany wciąż zatrzaśnięte. Dobre, twarde żelazo.

— Nieważne. Mieli dobry czar na sen i dobry czar na zsuwanie łańcuchów. Czy nie wiedzą, że kiedy my, odszukiwacze, raz złapiemy trop, potem już zawsze znajdziemy uciekiniera?

Gdyby ich ktoś zobaczył, mógłby pomyśleć, że cieszą się z ucieczki Arthura. To prawda: lubili dobry pościg, uwielbiali pokazywać ludziom, że nie da się uciec odszukiwaczom. A jeśli tak się złożyło, że przed końcem polowania wpakują komuś w brzuch garść ołowiu, to trudno, tak już bywa. Byli jak ogary na tropie krwawiącego jelenia.

Podążali śladem Arthura Stuarta przez las, aż na brzeg Hio. Dopiero wtedy ich wesołe spojrzenia ustąpiły posępnym. Podnieśli głowy i spojrzeli za rzekę, szukając płomieni serc tych, którzy nie śpią, kiedy porządni ludzie powinni spać. Siwowłosy nie sięgał wzrokiem tak daleko. Ale czarnowłosy zobaczył.

— Widzę kilka, które się poruszają. I kilka, które są nieruchome. Złapiemy trop w Hatrack River.

Alvin trzymał w rękach lemiesz. Wiedział, że potrafi zmienić go w złoto — dość widział złota w życiu, żeby poznać jego wzorzec. Mógł zatem pokazać cząsteczkom żelaza, czym powinny się stać. Ale wiedział też, że nie zwykłego złota mu trzeba. Byłoby za miękkie i zimne — jak zwyczajny kamień. Nie, chciał czegoś nowego. Nie tylko przemiany żelaza w złoto, o czym marzyli alchemicy, ale w złoto żywe, złoto zachowujące swój kształt i siłę lepiej od żelaza., lepiej od najlepszej stali. Złoto świadome, postrzegające świat dookoła… Pług znający ziemię, którą ma rozciąć i odsłonić promieniom słońca.

Złoty pług, który zna człowieka i któremu człowiek może zaufać, tak jak Po Doggly i Horacy Guester ufali sobie nawzajem. Pług, którego nie muszą ciągnąć woły i nie potrzebuje obciążenia, by orał ziemię. Pług, który wie, jaka gleba jest żyzna, a jaka nieurodzajna. I takie złoto, jakiego dotąd świat nie widział, jak nie widział tej cienkiej nici, którą Alvin przeciągnął pomiędzy Arthurem Stuartem a sobą.

Przyklęknął, tworząc w umyśle kształt złota.

— Bądźcie takie — szepnął do żelaza.

Czuł, jak atomy zbiegają się z otoczenia lemiesza i łączą z atomami żelaza, jak formują cząsteczki o wiele cięższe i układają się inaczej, aż tworzą wzór, jaki pokazał im w myślach.

Trzymał w rękach lemiesz ze złota. Potarł ostrze palcami. Tak, złoto, jasnożółte w blasku ognia na palenisku, ale wciąż martwe, wciąż zimne. Jak je nauczyć życia? Pokazując wzorzec własnego ciała? Nie, nie takiego życia potrzebowało. Pragnął rozbudzić żywe atomy, pokazać im, czym są w porównaniu z tym, czym być mogą. Tchnąć w nie płomień życia.

Płomień życia… Alvin uniósł złoty lemiesz — o wiele cięższy niż przedtem — i nie zważając na żar dogasającego ognia, wsunął go pomiędzy czerwone węgle paleniska.

Znowu siedzieli w siodłach… Jechali powoli drogą do Hatrack River i zaglądali do każdego domu, chaty i szopy. Trzymali skarbczyk, żeby porównywać go z płomieniami serc, jakie widzieli wewnątrz. Jednak nie znaleźli żadnego podobnego, nie rozpoznali nikogo. Minęli kuźnię i zobaczyli jarzący się w niej płomień serca, ale to nie był zbiegły mały mieszaniec. To na pewno ten kowal, który zrobił kajdany.

— Mam ochotę go zabić — szepnął czarnowłosy. — Pewnie rzucił zaklęcie na te kajdany, żeby ten mały mógł je zsunąć.

— Będzie na to czas, jak już znajdziemy pikanina — odpowiedział siwowłosy.

Zauważył dwa płomienie serc w źródlanej szopie, jednak żaden nie przypominał tego, co mieli w skarbczyku. Pojechali dalej. Szukali dziecka, które zdołają rozpoznać.

Ogień sięgał w głąb złota, ale tylko je roztapiał. To na nic. Lemiesz potrzebował życia, nie śmierci metalu w żarze. Alvin miał w myślach kształt pługu i z mocą pokazywał go każdej drobince metalu. Krzyczał bezgłośnie do każdego atomu: „Nie wystarczy ustawić się w te małe cząstki złota… Musicie utrzymać ten większy wzorzec, choćby działały na was inne siły, choćby was zgniatały, rozrywały, topiły czy kaleczyły!” Wyczuwał, że jest słyszany… Wyczuwał ruch w złocie, opór wobec spływania metalu zmieniającego się w ciecz. Ale ten opór nie wystarczał. Nie zastanawiając się, wsunął ręce do ognia, pochwycił złoto, pokazywał wzór pługu i krzyczał w sercu: „Bądźcie takie! Tym jesteście!” Bolało go strasznie, ale wiedział, że to właściwe miejsce dla jego dłoni, ponieważ Stwórca jest częścią tego, co tworzy. Atomy słyszały go i formowały się na sposoby, o których Alvin nawet nie pomyślał. Jednak efekt był tylko taki, że teraz złoto wchłaniało ogień i nie topniało, nie traciło kształtu. Udało się; lemiesz nie był żywy, w każdym razie nie tak, jak chciał tego Alvin, ale potrafił przetrwać żar paleniska. Złoto stało się czymś więcej niż złotem. To złoto wiedziało, że jest lemieszem, i zamierzało nim pozostać.

Alvin wyjął ręce z ognia. Płomienie nadal tańczyły na jego skórze, zwęglonej miejscami i odchodzącej od kości. Cichy jak śmierć wsunął ręce do beczki z wodą i usłyszał syk gasnącego ognia. Potem, zanim ból zaatakował z pełną siłą, zaczął leczyć rany, zrzucać martwą skórę i zastępować ją nową.

Stanął wreszcie, osłabiony wysiłkiem uzdrawiania, spoglądając w ogień na złoty lemiesz. Leżał tam, znał swój kształt i utrzymywał go — ale to nie wystarczy do życia. Musiał jeszcze wiedzieć, do czego służą pługi. Musiał wiedzieć, po co żyje, aby mógł podjąć działania dla spełnienia tego celu. To byłoby Tworzenie; o tym właśnie mówił trzy lata temu Drozd. Tworzenie to nie stolarka, kowalstwo ani nic podobnego, nie cięcie, zginanie i rozgrzewanie, żeby zmusić przedmioty do przyjęcia nowej formy. Tworzyć to coś jednocześnie subtelniejszego i potężniejszego — to sprawić, by przedmioty chciały być inne, chciały przyjąć nowe formy i w naturalny sposób zmieniać kształt. Coś takiego Alvin robił od lat, nie zdając sobie z tego sprawy. Kiedy zdawało mu się, że znajduje tylko naturalne pęknięcia kamienia, tak naprawdę tworzył te pęknięcia. Wyobrażając je sobie w odpowiednich miejscach, dawał wskazówki atomom w cząsteczkach drobin skały i uczył je, by chciały ułożyć się we wzór, jaki dla nich wymyślił.