W zajeździe Peggy klęczała już nad ciałem matki, zapłakana i zdyszana po biegu. Alvin poznał ją tylko po sukni — tylko raz widział jej prawdziwą twarz, w kuźni, przez jedną sekundę.
Odwróciła się.
— Gdzie byłeś! Dlaczego jej nie uratowałeś! Mogłeś to zrobić!
— Nie mogłem — odpowiedział Alvin. Nie powinna mówić takich rzeczy. — Nie było czasu.
— Powinieneś sprawdzić. Powinieneś zobaczyć, co się stanie.
Alvin nie rozumiał.
— Ja nie widzę, co się stanie. To twój dar.
Rozpłakała się. Tym razem nie był to suchy szloch, jak przed chwilą, ale głęboki, rozdzierający płacz. Alvin nie wiedział, co robić. Za jego plecami otworzyły się drzwi.
— Peggy — szepnął Horacy Guester. — Mała Peggy.
Peggy spojrzała na ojca. Twarz miała zalaną łzami, wykrzywioną bólem i zaczerwienioną. Aż dziw, że ją rozpoznał.
— Zabiłam ją! — szlochała. — Nie powinnam była odchodzić, tato. Zabiłam ją!
Dopiero wtedy Horacy zrozumiał, że to ciało jego żony leży na podłodze. Alvin patrzył przerażony, jak mężczyzna zadrżał, jęknął, wreszcie zaskowyczał głośno niczym zbity pies. Alvin nie widział jeszcze takiego żalu. Czy tak płakał mój ojciec po śmierci Vigora? Czy takie głosy wydawał, gdy myślał, że Czerwoni zamęczyli na śmierć mnie i Measure'a?
Chwycił Horacego za ramiona, przytrzymał mocno, podprowadził do Peggy i pomógł uklęknąć obok córki. Płakali oboje, nie dając znaku, że widzą siebie nawzajem. Widzieli tylko ciało Peg rozciągnięte na podłodze. Alvin nie domyślał się nawet, jak głęboko, jak boleśnie tkwiło w każdym z tych dwojga przekonanie o własnej winie za tę śmierć.
Po pewnym czasie zjawił się szeryf. Widział już zwłoki czarnowłosego odszukiwacza na drodze i szybko się domyślił, co zaszło. Wziął Alvina na stronę.
— To najczystsza samoobrona, jaką w życiu widziałem — oświadczył. — Nawet na trzy minuty nie wsadziłbym cię za to do więzienia. Ale wiesz, że prawo w Appalachee nie traktuje lekko zabójstwa odszukiwacza. Traktat pozwala im przyjechać tu i zabrać cię pod sąd na południe. Inaczej mówiąc, mój chłopcze, lepiej zniknij stąd w ciągu najbliższych paru dni, bo nie mogę ręczyć za twoje bezpieczeństwo.
— I tak chciałem odejść — odparł Alvin.
— Nie wiem, jak to zrobiłeś — dodał Pauley Wiseman. — Ale musiałeś jakoś wykraść odszukiwaczom tego półczarnego pikanina i ukryć go gdzieś tutaj. Więc radzę ci, Alvinie, jak już będziesz odchodził, lepiej zabierz go ze sobą. Wywieź go do Kanady. Bo jeśli jeszcze raz zobaczę jego twarz, osobiście wyślę go na południe. To wszystko przez niego… Niedobrze mi się robi, kiedy widzę, że porządna biała kobieta ginie z powodu mieszańca.
— Lepiej byłoby dla was, Pauleyu Wisemanie, żebyście nie powtarzali przy mnie takich rzeczy.
Szeryf pokręcił tylko głową.
— To wbrew naturze — mruczał odchodząc. — Wszyscy traktują tę małpę jakby była człowiekiem.
Odwrócił się do Alvina.
— Nie obchodzi mnie, co o mnie myślisz, Alvinie, ale tobie i temu mieszańcowi daję szansę uratowania życia. Masz chyba dość rozsądku, żeby z niej skorzystać. A tymczasem mógłbyś zmyć z siebie krew i poszukać jakiegoś ubrania.
Alvin wrócił na drogę. Nadchodzili ludzie, ale nie zwracał na nich uwagi. Tylko Mock Berry rozumiał chyba, co się dzieje. Zabrał Alvina do domu. Anga go umyła, a Mock dał własne ubranie. Zbliżał się świt, kiedy Alvin wrócił do kuźni.
Makepeace siedział na stołku we wrotach i przyglądał się złotemu lemieszowi — leżał na ziemi, całkiem nieruchomo, na samym progu.
— Niezłe to twoje czeladnicze dzieło — oświadczył.
— No chyba.
Alvin podszedł do lemiesza i sięgnął po niego, a lemiesz niemal wskoczył mu do rąk. Teraz wcale nie był ciężki. Jeśli jednak Makepeace zauważył, że pług sam się poruszył, to nie powiedział ani słowa.
— Mam sporo żelaznego złomu — stwierdził tylko. — Nie proszę nawet, żebyś się ze mną dzielił po połowie. Pozwól mi tylko zachować parę kawałków, kiedy już zmienisz je w złoto.
— Nie będę więcej zmieniał żelaza w złoto.
Makepeace rozzłościł się.
— To przecież złoto, durniu! Ten twój pług to zawsze jedzenie do syta, nigdy więcej pracy, życie w luksusie zamiast w tej krzywej chałupie! To nowe sukienki dla Gertie i może garnitur dla mnie! Ludzie będą mi się kłaniać, jakbym był dżentelmenem. To bryczka, taka jak doktora, to wyjazdy do Dekane albo Carthage czy gdziekolwiek przyjdzie mi ochota, bez liczenia, ile to kosztuje. A ty mi mówisz, że nie chcesz robić więcej złota?
Alvin wiedział, że nie warto nawet tłumaczyć. Spróbował jednak.
— To nie jest zwykłe złoto. To żywy lemiesz… Nie pozwoli, żeby ktokolwiek go przetopił na monety. Moim zdaniem, nikt nie potrafi go przetopić, choćby nie wiem jak bardzo się starał. Dlatego odsuńcie się i pozwólcie mi odejść.
— I co zrobisz? Będziesz nim orał? Ty głupcze, razem moglibyśmy zdobyć świat!
Ale kiedy Alvin wyminął go i chciał wyjść z kuźni, Makepeace przestał prosić i przeszedł do pogróżek.
— To z mojego żelaza zrobiłeś ten lemiesz! Złoto należy do mnie! Dzieło czeladnicze zawsze należy do mistrza, chyba że on sam podaruje je czeladnikowi, a ja ci nie podaruję! Złodziej! Okradasz mnie!
— To wy okradliście mnie z pięciu lat życia, bo dawno już mogłem zostać czeladnikiem. A ten pług… Robiąc go nie korzystałem z waszych nauk. On żyje, Makepeasie Smith. Nie należy do was ani do mnie. Należy do siebie. Położę go teraz na ziemi i zobaczymy, do kogo trafi.
Ustawił pług na trawie między nimi. Potem odstąpił na kilka kroków. Makepeace zbliżył się, ale wtedy pług osiadł i rozcinając ziemię przesunął się w stronę Alvina. Kiedy Alvin go podniósł, ostrze było ciepłe. Wiedział, co to oznacza.
— Dobra ziemia — stwierdził.
Pług drżał mu w rękach.
Makepeace stał bez ruchu i wytrzeszczał przerażone oczy. — Wielki Boże — wykrztusił. — Ten pług się rusza!
— Wiem — odparł Alvin.
— Kim ty jesteś? Diabłem?
— Chyba nie. Ale spotkałem go raz czy dwa.
— Wynoś się stąd! Zabierz to i wynoś się! Nie chcę cię tu więcej oglądać!
— Macie mój patent czeladnika — przypomniał Alvin. — Chcę go dostać.
Makepeace sięgnął do kieszeni, wyjął złożony papier i rzucił na trawę. Potem zatrzasnął wrota kuźni, czego nie robił prawie nigdy, nawet zimą. Zamknął je i zaryglował od środka. Biedny głupiec. Przecież gdyby tylko Alvin chciał się tam dostać, w ciągu sekundy rozbiłby te ściany.
Alvin podszedł i podniósł papier. Rozłożył go i przeczytał. Wszystko było jak należy. Zgodnie z prawem został czeladnikiem.
Słońce miało się właśnie pokazać, kiedy Alvin stanął przed drzwiami źródlanej szopy. Były zamknięte, naturalnie, ale zamki i heksy nie mogły mu przeszkodzić, zwłaszcza że sam je zrobił. Otworzył więc i wszedł do środka. Arthur Stuart poruszył się przez sen. Alvin dotknął jego ramienia, a gdy chłopiec się zbudził, uklęknął przy nim i opowiedział, co się wydarzyło w nocy. Pokazał mu złoty pług i jak się porusza. Arthur zaśmiał się zachwycony. Potem Alvin powiedział mu, że kobieta, którą przez całe życie nazywał matką, zginęła zabita przez odszukiwaczy. Arthur zapłakał.
Ale płakał niedługo. Był za mały, żeby długo rozpaczać.
— Mówisz, że zabiła jednego przed śmiercią?
— Ze strzelby twojego ojca.