Выбрать главу

Po chwili z pola przybiegł Lashman, spocony i przestraszony. Usłyszał strzały i nie miał pojęcia, co się stało. Cavil wyszedł mu na spotkanie.

— Zamknijcie niewolników, Lashman, i sprowadźcie mi tu szeryfa.

Kiedy przyjechał szeryf, Cavil zaprowadził go na górę i wszystko pokazał. Szeryf zbladł.

— Boże święty! — wyszeptał.

— Czy to morderstwo, szeryfie? Ja to zrobiłem. Zamkniecie mnie do więzienia?

— Nie. Nikt nie nazwie tego morderstwem. — Szeryf spojrzał na Cavila i skrzywił się. — Co z was za człowiek?

Przez sekundę Cavil nie rozumiał pytania.

— Że pokazaliście mi waszą żonę taką… Wolałbym umrzeć, niż pozwolić komuś oglądać swoją żonę w takim stanie.

Szeryf odjechał. Lashman dopilnował, żeby niewolnicy posprzątali pokój. Żadne z tych dwojga nie doczekało się pogrzebu. Oboje pochowano obok miejsca, gdzie spoczęła Salamanda. Cavil był pewien, że kilka kurcząt zginęło nad ich grobami, ale nic go to nie obchodziło. Kończył dziesiątą butelkę bourbona i szeptał dziesięciotysięczną modlitwę do Nadzorcy, który w tej ciężkiej chwili zachował całkowitą obojętność.

Jakiś tydzień potem, może trochę później, zjawił się szeryf w towarzystwie księdza i kaznodziei baptystów. Wszyscy trzej rozbudzili Cavila z pijackiego snu i pokazali mu czek na dwadzieścia pięć tysięcy dolarów.

— Wszyscy wasi sąsiedzi się złożyli — wyjaśnił ksiądz.

— Nie potrzebuję pieniędzy — burknął Cavil.

— Wykupują was — wyjaśnił kaznodzieja.

— Plantacja nie jest na sprzedaż.

Szeryf pokręcił głową.

— Nie rozumiecie, Cavilu. To, co się wydarzyło, było złe. Ale pozwolić, żeby inni widzieli waszą żonę…

— Tylko wam ją pokazałem.

— Nie jesteście dżentelmenem, Cavilu.

— Jest też sprawa niewolniczych dzieci — dodał kaznodzieja. — Mają zadziwiająco jasną skórę, a przecież wasi reproduktorzy są wszyscy czarni jak noc.

— To Bóg sprawia cuda. Bóg rozjaśnia czarną rasę.

Szeryf podsunął Cavilowi dokument.

— To jest dowód przekazania praw do waszej własności: niewolników, budynków, ziemi… Trafią pod zarząd towarzystwa złożonego z waszych byłych sąsiadów.

Cavil przeczytał.

— Stoi tu napisane: wszyscy niewolnicy na plantacji. Mam jeszcze prawo do zbiegłego chłopca na północy.

— To nas nie interesuje. Należy do was, jeśli zdołacie go odszukać. Zauważyliście, mam nadzieję, że jest tam również paragraf mówiący o tym, że do końca swego naturalnego życia nie powrócicie do tego ani żadnego z sąsiednich okręgów.

— Widziałem.

— I zapewniam was, że jeśli złamiecie tę umowę, będzie to naprawdę koniec waszego naturalnego żywota. Nawet taki uczciwy, ciężko pracujący szeryf, jak ja, nie zdoła was ochronić przed tym, co się stanie.

— Obiecaliście, że nie będzie żadnych gróźb — mruknął ksiądz.

— Cavil musi wiedzieć, co go czeka.

— Nie wrócę — oświadczył Cavil.

— Módl się, żeby Bóg ci wybaczył — dodał kaznodzieja.

— Tak uczynię.

Cavil podpisał dokument.

Tej samej nocy wyjechał konno. W kieszeni miał czek na dwadzieścia pięć tysięcy dolarów, a juczny koń wiózł zmianę ubrania i prowiant na tydzień. Nikt go nie żegnał. Niewolnicy w swoich chatach śpiewali radosne pieśni. Koń zanieczyścił wylot alejki. A Cavil myślał tylko o jednym: Nadzorca mnie nienawidzi, inaczej to by się nie stało. Tylko w jeden sposób mogę odzyskać jego miłość. Muszę znaleźć tego Alvina, zabić go i odebrać swojego chłopca, ostatniego niewolnika, który jeszcze jest moją własnością.

Czy wtedy, Nadzorco, wybaczysz mi i uleczysz te straszne rany, jakie zadał Twój bat mojej duszy?

ROZDZIAŁ 21 — ALVIN CZELADNIK

Całe lato Alvin mieszkał w domu w Vigor Kościele i na nowo poznawał rodzinę. Zmienili się, i to bardziej niż trochę: Cally był już mężczyzną, Measure miał żonę i dzieci, bliźniaki Wastenot i Wantnot pożenili się z parą sióstr, Francuzek z Detroit, a mama i tato całkiem posiwieli i poruszali się wolniej. Nie wszystko uległo zmianie — w rodzinie panowała dawna wzajemna życzliwość. A mrok, który ogarnął Vigor Kościół po masakrze nad Chybotliwym Kanoe, może nie zniknął, ale przemienił się w rodzaj cienia, który padał na wszystko. Prawem kontrastu jasne chwile życia wydawały się przez to jeszcze jaśniejsze.

Od razu polubili Arthura Stuarta. Był tak młody, że mógł wysłuchać wszystkich mężczyzn w miasteczku, gdy po kolei opowiadali mu historię Chybotliwego Kanoe. Zareagował jedynie tak, że opowiedział im własną historię, będącą właściwie mieszaniną dziejów jego prawdziwej matki, historii Alvina i opowieści o tym, jak złapali go odszukiwacze i jak jego biała mama zabiła jednego z nich, zanim sama zginęła.

Alvin nie poprawiał wersji Arthura Stuarta. Trochę dlatego, że nie chciał wytykać mu błędów, skoro chłopak tak lubił o tym opowiadać. Trochę z żalu, gdyż zdał sobie sprawę, że Arthur Stuart już nigdy nie przemówi głosem innym niż własny. Ludzie się nie dowiedzą, jak to jest, kiedy się słyszy Arthura Stuarta naśladującego ich akuratnie. Mimo to lubili go słuchać, ponieważ nadal pamiętał, co mówią, wszystko, co do słowa. Dlaczego Alvin miałby podawać w wątpliwość to, co pozostało jeszcze z jego daru?

Alvin wiedział również, że czego nie opowie, tego nikt nie powtórzy. Istniał, na przykład, pewien owinięty workiem pakunek, którego nikt jeszcze nie widział rozwiniętego. Nic dobrego nie przyniosłaby plotka, że w Vigor Kościele widziano pewien złoty przedmiot. W miasteczku, od czasu masakry nad Chybotliwym Kanoe odwiedzanym tylko przez nielicznych, zjawiłoby się nagle więcej gości. A wszyscy z najgorszego gatunku, poszukujący złota i nie dbający o to, kogo mogą skrzywdzić po drodze. Dlatego nawet żywej duszy nie powiedział o złotym pługu. Jedyną zaś osobą, która wiedziała, że ukrywa jakiś sekret, była jego małomówna siostra Eleanor.

Alvin wybrał się do sklepu, który ona i Armor-of-God prowadzili przy miejskim rynku od dnia, kiedy w ogóle powstał miejski rynek. Kiedyś, jeszcze w czasach, gdy puszcza porastała ziemię od Mizzipy po Dekane, było to miejsce, gdzie goście, Czerwoni i Biali, przybywali po mapy i wieści. Teraz nadal klientów było sporo, ale wszyscy miejscowi. Przychodzili po zakupy i plotki, po wieści ze świata poza miastem. Jako że Armor-of-God był w Vigor Kościele jedynym dorosłym mężczyzną, którego nie dotknęła klątwa Tenska-Tawy, on jeden mógł podróżować daleko, kupować towar i słuchać, co się dzieje w świecie. Tak się złożyło, że tego dnia Armor-of-God wyjechał po szkło i cienką porcelanę do miasta Mishy-Wacka. Alvin zastał więc tylko Eleanor i jej najstarszego syna, Hektora.

Przez te lata trochę się tu zmieniło. Eleanor, która potrafiła kreślić heksy prawie tak dobrze jak Alvin, nie musiała już ich ukrywać wśród odpowiednio ułożonych koszy z kwiatami czy w ziołach wiszących w kuchni. Niektóre były teraz całkiem na widoku, co znaczyło, że są też czystsze i mocniejsze. Armor-of-God musiał trochę złagodnieć w swej nienawiści do darów i ukrytych sił. To dobrze; dawniej aż przykro było patrzeć, jak Eleanor udaje, że jest kimś innym niż jest, albo że nie wie tego, co wie.

— Przyniosłem coś — poinformował ją Alvin.

— Widzę — odparła Eleanor. — Zapakowane w worek i nieruchome jak kamień. Mimo to wydaje mi się, że masz tam coś żywego.