— Miałem tu swoje miejsce — powiedział. — A teraz ty wróciłeś. Uczony w szkołach, powtarzający wszystkie trudne słowa. I uzdrawiasz ludzi, choć nawet ich nie dotykasz. Wchodzisz tylko do domu, mówisz zaklęcie, a kiedy wyjdziesz, są wyleczeni ze wszystkich chorób.
Alvin nie zdawał sobie sprawy, że ludzie cokolwiek zauważają. Nikt nie mówił na ten temat ani słowa, sądził więc, że swoje wyzdrowienia uznają za naturalne.
— Nie rozumiem, czemu cię to złości, Cal. To przecież dobry uczynek pomagać ludziom.
I nagle łzy popłynęły po policzkach Cala.
— Nawet kiedy ich dotykam, nie zawsze mogę wszystko naprawić — poskarżył się. — A teraz nikt już mnie nawet nie prosi.
Alvinowi nie przyszło do głowy, że Cal także zajmował się uzdrawianiem. Ale to przecież logiczne. Po wyjeździe Alvina Cal zajął jego miejsce w Vigor Kościele. Miał podobny dar, więc radził sobie całkiem dobrze. Zaczął robić to, czego nie robił Alvin jako dziecko, na przykład leczył ludzi — najlepiej jak potrafił. A teraz Alvin wrócił i nie tylko objął dawne funkcje, ale w dodatku górował nad nim w sprawach, których Cal dotąd tylko próbował. I co teraz począć?
— Przykro mi — zapewnił Alvin. — Ale mogę cię uczyć. Właśnie zacząłem.
— Nigdy nie widziałem tych kawałeczków i o czym tam jeszcze gadałeś. Niczego nie pojąłem. Może nie mam takiego talentu jak ty, a może jestem za tępy, rozumiesz? Mogę robić tylko to, co sam wymyślę. I nie musisz mi dowodzić, że jestem gorszy. Martin Hill wziął cię do tej pracy, bo wie, że zbudujesz lepsze ogrodzenie. I proszę, nawet nie korzystasz ze swojego daru, żeby przygotowywać te drągi. Bo chcesz pokazać, że nawet bez niego potrafisz mi dorównać.
— Wcale nie dlatego! — zaprotestował Alvin. — Zwyczajnie nie wykorzystuję swojego daru przy…
— Przy ludziach tak głupich jak ja.
— Nie najlepiej ci to tłumaczyłem — zgodził się Alvin. — Ale jeśli mi pozwolisz, Cal, nauczę cię, jak zmienić żelazo w…
— W złoto — dokończył Cal pogardliwie. — Za kogo mnie bierzesz? Chcesz mnie nabrać na tę bajkę alchemika? Gdybyś to potrafił, nie wróciłbyś biedny. Wiesz, kiedyś uważałem cię za najważniejszego na świecie. Myślałem, że jak już Al wróci do domu, wszystko będzie tak jak dawniej. Będziemy razem się bawić i pracować, rozmawiać bez przerwy, będę ci pomagał, wszystko będziemy robili wspólnie. Ale wyszło na to, że ciągle uważasz mnie za małego chłopca i w ogóle się do mnie nie odzywasz. Najwyżej „trzymaj drąg” albo „mógłbyś mi podać fasolę”. Przejąłeś wszystkie prace, które kiedyś ludzie powierzali mnie, nawet takie proste, jak postawienie solidnego ogrodzenia.
— Robota jest twoja. — Alvin zarzucił młot na ramię. Nawet gdyby Cal mógł się czegoś nauczyć, to na pewno nie od niego. — Nie będę ci więcej zabierał czasu.
— Zabierał mi czasu! — powtórzył Cal. — Nauczyłeś się tak mówić z książki, czy od tej paskudnej starej nauczycielki z Hatrack River, o której wiecznie opowiada ten twój paskudny mały mieszaniec?
Słysząc, że brat z takim lekceważeniem wypowiada się o pannie Larner i Arthurze Stuarcie, Alvin aż zawrzał ze złości. Zwłaszcza że zdań w rodzaju „nie będę ci dłużej zabierał czasu” rzeczywiście nauczył się od panny Larner. Ale nie powiedział i nie zrobił nic, co mogłoby zdradzić jego gniew. Odwrócił się tylko i pomaszerował wzdłuż gotowego ogrodzenia. Niech Cal skorzysta ze swojego daru i sam je skończy. Alvin nie odebrał nawet zapłaty za prawie cały dzień pracy. Co innego zaprzątało mu głowę. Trochę wspominał pannę Larner, ale przede wszystkim złościł się, że Cal nie chciał mu pozwolić, by go uczył. Był może jedyną osobą na świecie, która mogła opanować wszystko tak łatwo, jak niemowlę sztukę ssania, bo przecież miał wrodzony dar… Ale nie chciał się uczyć, w każdym razie nie od Alvina. Alvin nigdy nie podejrzewał, że można odrzucić możliwość nauki tylko dlatego, że się nie lubi nauczyciela.
Chociaż, kiedy się nad tym zastanowić, on sam także nie znosił lekcji z wielebnym Throwerem. Thrower zawsze sprawiał, że czuł się jakoś zły, głupi albo coś w tym rodzaju. Czy to możliwe, że Cal nienawidzi Alvina tak samo jak Alvin nienawidził pastora? Nie mógł zrozumieć, dlaczego Cal tak się złości. Ze wszystkich ludzi na świecie miał przecież najmniej powodów, bo najbardziej zbliżył się do Alvina. Ale właśnie z tej przyczyny Cal był zazdrosny i nigdy nie nauczy się niczego, do czego sam krok po kroku nie dojdzie.
W tym tempie nigdy nie zbuduję Kryształowego Miasta, bo nie zdołam nikogo nauczyć Tworzenia.
Dopiero po kilku tygodniach Alvin znowu spróbował z kimś o tym porozmawiać. Była niedziela i razem z Arthurem Stuartem przyszli na obiad do domu Measure'a. Dzień był gorący, więc Delphi podała zimne dania: chleb i ser, soloną szynkę i wędzonego indyka. Wyszli wszyscy z domu i usiedli w cieniu kuchennej werandy na północnej ścianie domu.
— Alvinie, zaprosiłem cię z Arthurem Stuartem nie bez powodu — zaczął Measure. — Delphi i ja omówiliśmy już to między sobą. Powiedzieliśmy też mamie i ojcu.
— To musi być coś strasznego, skoro wymagało tylu rozmów.
— Raczej nie. Chodzi o to… Widzisz, Arthur Stuart to miły chłopak, pracowity, a w dodatku niezły kompan.
Arthur Stuart wyszczerzył zęby.
— I jeszcze mocno sypiam — dodał.
— I śpioch — zgodził się Measure. — Ale mama i tato nie są już młodzi. Mama jest przyzwyczajona do rządzenia kuchnią po swojemu.
— To prawda — westchnęła Delphi.
Miała wiele okazji, by się przekonać, że Faith Miller lubi stawiać na swoim.
— A ojciec szybko się męczy. Kiedy wraca z młyna, musi się położyć. Potrzebuje spokoju i ciszy.
Alvin miał wrażenie, że wie, dokąd zmierza ta rozmowa. Może jego rodzina nie należała do tej samej klasy co Peg Guester czy Gertie Smith. Może nie potrafią przyjąć mieszańca do swego domu i serca. Posmutniał, ale wiedział, że nie będzie ich przekonywać. Razem z Arthurem Stuartem spakują rzeczy i ruszą w drogę bez konkretnego celu. Może do Kanady… Gdzieś, gdzie serdecznie powitają mieszańca.
— Naturalnie, oni nic takiego nie mówili — zastrzegł się Measure. — To ja im powiedziałem. Widzisz, mamy z Delphi dom trochę większy niż nam potrzeba. A przy trójce maluchów Delphi przyda się taki chłopak jak Arthur Stuart. Pomoże w kuchni i w ogóle.
— Umiem sam upiec chleb — pochwalił się Arthur Stuart. — Znam na pamięć przepis mamy. Ona nie żyje.
— No widzisz — ucieszyła się Delphi. — Gdyby czasem upiekł chleb albo chociaż pomógł mi przy cieście, w końcu tygodnia nie byłabym taka zmęczona.
— A już niedługo Arthur Stuart mógłby mi pomagać w polu — dodał Measure.
— Ale nie myśl, że chcemy go wynająć na służbę — zaznaczyła Delphi.
— Nie, nie! Myślimy o nim jak o jeszcze jednym synu, tylko większym niż mój najstarszy, Jeremiasz. On ma dopiero trzy i pół roku i jako istota ludzka jest właściwie bezużyteczny. Tyle że przynajmniej nie próbuje bez przerwy rzucać się do strumienia i tonąć, jak jego siostra Shiprah… albo ty, kiedy byłeś mały, jeśli wolno przypomnieć.
Arthur Stuart roześmiał się głośno.
— Mnie też kiedyś Alvin chciał utopić — oświadczył. — Wsadził mnie do Hio.
Alvin zawstydził się — z powodu wielu rzeczy. Że nie opowiedział Measure'owi, jak ocalił Arthura Stuarta przed odszukiwaczami. I że nawet przez chwilę sądził, że mama, tato i Measure chcą się pozbyć chłopca, kiedy w istocie spierali się, kto go weźmie do siebie.
— To Arthur Stuart zdecyduje, czy zechce się do was przenieść — stwierdził. — Przybył tu ze mną, ale nie dokonam za niego wyboru.