Wróciłaby na Tarth, do ojca. Ale ojca Sansy ścięto na jej oczach. Jej pani matka również nie żyła, zamordowano ją w Bliźniakach. Winterfell, wielką twierdzę Starków, splądrowano i spalono, a jej mieszkańców wycięto w pień. Sansa nie ma domu, nie ma ojca, matki ani braci. Mogła przebywać w następnym miasteczku albo płynąć statkiem do Asshai. Obie te możliwości wydawały się równie prawdopodobne.
Nawet gdyby Sansa Stark postanowiła wrócić do domu, to jak mogłaby się tam dostać?
Na królewskim trakcie nie było bezpiecznie. Nawet dziecko z pewnością by o tym wiedziało.
Fosę Cailin, która zamykała drogę przez Przesmyk, zdobyli żelaźni ludzie, a w Bliźniakach siedzieli Freyowie, którzy zamordowali brata Sansy i jej panią matkę. Dziewczyna mogłaby popłynąć morzem, gdyby miała pieniądze, ale port w Królewskiej Przystani nadal leżał w ruinie, a rzeka pełna była szczątków zniszczonych nabrzeży oraz spalonych i zatopionych galer. Brienne wypytywała ludzi w porcie, nikt jednak sobie nie przypominał, żeby w noc śmierci króla Jofrreya odpływał jakiś statek. Kilka kupieckich jednostek kotwiczyło w zatoce i wyładowywało towary łodziami, ale większość płynęła do Duskendale. Ruch w tamtejszym porcie był większy niż kiedykolwiek.
Klacz Brienne wyglądała słodko i utrzymywała niezłe tempo. Na trakcie było więcej wędrowców, niż Brienne się spodziewała. Bracia żebrzący człapali przed siebie z miseczkami dyndającymi na rzemieniach u szyj. Młody septon minął ją cwałem na klaczce godnej największego z lordów. Potem spotkała grupę milczących sióstr, które potrząsnęły głowami, gdy Brienne zadała im swe pytanie. Karawana zaprzężonych w woły wozów wlokła się na południe, wioząc zboże i worki pełne wełny. Później Brienne spotkała świniopasa poganiającego stado świń oraz starą kobietę w konnej lektyce w towarzystwie eskorty zbrojnych jeźdźców. Brienne pytała wszystkich, czy nie widzieli trzynastoletniej, szlachetnie urodzonej dziewczyny o niebieskich oczach i kasztanowatych włosach. Nikt jej nie widział. Wypytywała też o drogę przed sobą. Do Duskendale jest w miarę bezpiecznie — odpowiedział jej pewien mężczyzna — ale dalej w lasach grasują banici i złamani.
Tylko żołnierskie sosny i drzewa strażnicze były jeszcze zielone. Liściaste drzewa przywdziały rdzawozłote płaszcze albo zrzuciły odzienie, wyciągając ku niebu nagie brązowe konary. Z każdym powiewem wiatru nad traktem unosiły się gęste chmary suchych liści. Zeschłe liście szeleściły też pod kopytami wielkiej, gniadej klaczy, którą podarował jej Jaime Lannister.
Znaleźć dziewczynę zaginioną w Westeros to jak znaleźć jeden liść na wietrze. Zadawała sobie pytanie, czy ta misja nie była jakimś okrutnym żartem ze strony Jaimego. Być może Sansa Stark już nie żyła, ścięta za współudział w zabójstwie króla Jofrreya i pochowana w bezimiennym grobie. Jak lepiej ukryć jej zamordowanie, niż wysyłając wielką, głupią dziewkę z Tarthu na jej poszukiwania?
Jaime by tego nie zrobił. Był ze mną szczery. Dał mi miecz i nadał mu imię Wierny Przysiędze. Nie miało to zresztą znaczenia. Brienne obiecała lady Catelyn, że przyprowadzi jej córki, a ta obietnica była równie wiążąca jak złożona umarłym. Jaime twierdził, że młodsza dziewczynka dawno nie żyje, a Arya, którą wysłali na północ, żeby poślubiła bękarta Roose’a Boltona, to oszustka. Została tylko Sansa. Brienne musiała ją znaleźć.
Wkrótce przed zmierzchem wypatrzyła płonące nad strumieniem ognisko. Dwaj mężczyźni piekli nad nim pstrągi. Broń i zbroje oparli o drzewo. Jeden z nich był stary, a drugi nieco młodszy. Młodszy wstał, by ją przywitać. Miał pokaźny brzuch, rozciągający sznurówki nakrapianej kurtki z jeleniej skóry. Podbródek i policzki porastała mu kosmata, niestrzyżona broda barwy starego złota.
— Pstrągów starczy dla trzech, ser — zawołał do niej.
Brienne nie pierwszy raz wzięto za mężczyznę. Zdjęła hełm pozwalając, by jej włosy opadły luźno. Były żółte, koloru brudnej słomy, i niemal tak samo łamliwe. Długie i cienkie, powiewały wokół jej ramion.
— Dziękuję, ser.
Wędrowny rycerz przyglądał się jej z tak skupioną miną, że uświadomiła sobie, iż na pewno jest krótkowzroczny.
— Ach, więc to dama? Z mieczem i w zbroi? Bogowie, bądźcie łaskawi, Illy, zobacz, jaka wielka.
— Ja też ją wziąłem za rycerza — przyznał starszy mężczyzna, odwracając pstrąga.
Gdyby Brienne była mężczyzną, zaliczałaby się do wysokich, jak na kobietę była olbrzymia. Całe życie słyszała, że zwą ją dziwolągiem. Była szeroka w barach i jeszcze szersza w biodrach. Nogi miała długie, ramiona grube, a na jej piersi mięśnie zaznaczały się silniej niż biust. Dłonie też miała duże, a stopy ogromne. Do tego była brzydka. Miała piegowatą, końską twarz i zęby, które wydawały się niemal za duże, żeby zmieścić się w ustach. Nie trzeba jej było o tym wszystkim przypominać.
— Dobrzy rycerze — przywitała ich — czy nie widzieliście na trakcie trzynastoletniej dziewczyny? Ma niebieskie oczy i kasztanowate włosy. Może jej towarzyszyć zażywny mężczyzna o czerwonej twarzy, około czterdziestki.
Krótkowzroczny wędrowny rycerz podrapał się po głowie.
— Nie przypominam sobie. Jakie to są kasztanowate włosy?
— Rudobrązowe — wyjaśnił starszy. — Nie, nie widzieliśmy jej.
— Nie widzieliśmy jej, pani — powtórzył młodszy. — Zsiądź z konia, proszę. Ryby są już prawie gotowe. Czy jesteś głodna?
Tak się składało, że była. Musiała też jednak być ostrożna. Wędrowni rycerze nie cieszyli się dobrą sławą. Powiadano, że wędrowny rycerz i rycerz rabuś to dwie strony jednego miecza. Ci dwaj nie wyglądają zbyt groźnie — pomyślała.
— Czy mogę poznać wasze imiona, dobrzy rycerze?
— Mam zaszczyt zwać się ser Creighton Longbough — odparł brzuchaty rycerz. — Ten sam, o którym śpiewają minstrele. Być może słyszałaś o moich czynach nad Czarnym Nurtem.
Mój towarzysz to ser Illifer Bez Grosza.
Jeśli rzeczywiście istniała pieśń opiewająca dokonania Creightona Longbougha, Brienne nigdy jej nie słyszała. Ich imiona mówiły jej równie mało co ich herby. Ser Creighton miał na zielonej tarczy tylko brązową głowicę oraz głęboki ślad po uderzeniu topora. Ser Illifer nosił rozpromienioną tarczę o trójkątach złotych i gronostajowych, choć jego wygląd sugerował, że malowane złoto i malowany gronostaj były jedynymi, jakie w życiu posiadał. Miał jak nic sześćdziesiątkę, a wyglądająca spod kaptura pełnego łat płaszcza z samodziału twarz była chuda i zapadnięta. Nosił kolczugę, ale plamki rdzy pokrywały ją na podobieństwo piegów. Brienne była o głowę wyższa od obu mężczyzn, a do tego miała lepszego konia i lepszą broń. Jeśli będę się bała takich jak oni, równie dobrze mogę od razu zamienić miecz na parę drutów do dziergania.
— Dziękuję, dobrzy rycerze — rzekła. — Z chęcią spożyję z wami posiłek.
Brienne zsunęła się z siodła, zdjęła je z grzbietu klaczy, a potem napoiła ją i spętała, żeby mogła spokojnie się popaść. Broń, tarczę i juki położyła pod wiązem. Tymczasem pstrąg zdążył się już upiec. Ser Creighton podał jej rybę i Brienne usiadła ze skrzyżowanymi nogami na ziemi, żeby ją zjeść.
— Jedziemy do Duskendale, pani — poinformował ją Longbough, rozdzierając palcami własnego pstrąga. — Lepiej by było, gdybyś nam towarzyszyła. Na traktach nie jest bezpiecznie.
Brienne mogłaby mu opowiedzieć o czyhających na traktach niebezpieczeństwach więcej, niż chciałby usłyszeć.
— Dziękuję, ser, ale nie potrzebuję opieki.
— Nalegam. Prawdziwy rycerz musi bronić słabą płeć.