Выбрать главу

Gdy wpłynęli do Zatoki Szeptów, zapadł już granatowy zmierzch. Goździk stała na dziobie z dzieckiem na ręku, gapiąc się na zbudowany na klifach zamek.

— To Trzy Wieże — wyjaśnił Sam. — Siedziba rodu Costayne’ów.

Rysujący się na tle wieczornych gwiazd zamek o oknach wypełnionych migotliwym blaskiem pochodni wyglądał wspaniale, ale Sam zasmucił się na jego widok. Ich podróż dobiegała już końca.

— Jest bardzo wysoki — zauważyła Goździk.

— Zaczekaj, aż zobaczysz Wysoką Wieżę.

Dziecko się rozpłakało. Dzika dziewczyna rozpięła bluzę i podała mu pierś. Uśmiechała się, głaszcząc chłopczyka po miękkich, brązowych włoskach. Pokochała to dziecko prawie tak samo jak to, które zostawiła na Murze — uświadomił sobie Sam. Miał nadzieję, że bogowie będą łaskawi dla obu chłopców.

Żelaźni ludzie dotarli nawet na osłonięte wody Zatoki Szeptów. Rankiem, gdy „Cynamonowy Wiatr” płynął dalej w stronę Starego Miasta, o kadłub zaczęły się obijać spływające ku morzu trupy. Na niektórych przysiadły grupki wron, które wzbijały się w powietrze z głośnym protestem, gdy łabędzi statek potrącał ich groteskowo obrzmiałe tratwy.

Na brzegu widzieli spalone pola i puszczone z dymem wioski, a na płyciznach i łachach pełno było wraków. Przeważały wśród nich statki kupieckie i rybackie łodzie, ale widzieli też porzucone drakkary oraz szczątki dwóch wielkich dromon. Jedna spłonęła aż do linii wodnej, a druga miała wielką dziurę w burcie w miejscu, gdzie uderzył w nią taran.

— Była bitwa — stwierdził Xhondo. — Niedawno.

— Kto byłby tak szalony, żeby napadać na ziemie położone równie blisko Starego Miasta?

Xhondo wskazał na częściowo zatopiony wrak drakkara spoczywający na płyciźnie. Na rufie wisiały resztki chorągwi, wystrzępione i brudne od dymu. Sam nigdy jeszcze nie widział takiego godła: czerwone oko z czarną źrenicą, pod czarną, żelazną koroną podtrzymywaną przez dwie wrony.

— Czyja to chorągiew? — zapytał Sam, ale Xhondo wzruszył tylko ramionami.

Następny dzień był zimny i mglisty. Gdy „Cynamonowy Wiatr” mijał kolejną złupioną wioskę rybacką, z mgły wyłoniła się wojenna galera zmierzająca powoli ku nim. Nazywała się „Łowczyni”. Jej nazwę wypisano za figurą dziobową wyobrażającą smukłą dziewczynę odzianą w liście i trzymającą w ręku włócznię. Uderzenie serca później po obu jej stronach pojawiły się dwie mniejsze galery przypominające parę chartów podążających tuż za panem.

Ku uldze Sama nad schodkową białą wieżą Starego Miasta z jej koroną z płomieni powiewała chorągiew króla Tommena z jeleniem i lwem.

Kapitan „Łowczyni” był wysokim mężczyzną odzianym w szary jak dym płaszcz z obszyciem z czerwonego niczym żar atłasu. Podpłynął swoją galerą do „Cynamonowego Wiatru”, uniósł wiosła i zawiadomił ich krzykiem, że wchodzi na pokład. Jego kusznicy i łucznicy Kojjy Mo spoglądali na siebie nad wąskim pasmem wody, a on przeszedł na drugi statek w towarzystwie sześciu rycerzy, przywitał Quhuru Mo skinieniem głowy, potem zaś zażądał, by pokazano mu ładownie. Ojciec i córka, naradziwszy się krótko ze sobą, wyrazili zgodę.

— Wybaczcie — rzekł kapitan, skończywszy inspekcję. — Przykro mi, że uczciwi ludzie muszą być narażeni na podobne nieuprzejmości, ale lepsze to, niż wpuścić żelaznych ludzi do Starego Miasta. Zaledwie dwa tygodnie temu banda tych cholernych skurwysynów zdobyła w cieśninach tyroshijski statek handlowy. Zabili załogę, przebrali się w jej stroje i za pomocą zdobytych barwników ufarbowali sobie zarost na pół setki różnych kolorów. Po dostaniu się do portu zamierzali go podpalić, a potem otworzyć bramę od środka, gdy my walczylibyśmy z pożarem. Mogłoby im się udać, ale wpadli na „Panią Wieży”. Żona jej wiosłomistrza jest Tyroshijką. Kiedy zobaczył te wszystkie zielone i fioletowe brody, przywitał statek po tyroshijsku i nikt z załogi nie potrafił mu odpowiedzieć.

Sam był przerażony.

— Z pewnością nie zamierzają napaść na Stare Miasto... Kapitan „Łowczyni” obrzucił go zaciekawionym spojrzeniem.

— To nie są zwykli łupieżcy. Żelaźni ludzie zawsze plądrowali, gdzie tylko mogli.

Uderzali nagle z morza, zabierali trochę złota i dziewcząt, a potem odpływali, ale rzadko przybywały więcej niż jeden czy dwa drakkary, a nigdy więcej niż sześć. Z tym już koniec.

Nękają nas teraz setki ich okrętów, przypływających z Tarczowych Wysp albo z niektórych skał wokół Arbor. Zdobyli Rafę Kamiennego Kraba, Wyspę Świń i Pałac Syreny. Są też inne gniazda na Skale Podkowy i na Kolebce Bękarta. Bez floty lorda Redwyne’a mamy za mało okrętów, by stawić im czoło.

— A co robi lord Hightower? — oburzył się Sam. — Mój ojciec zawsze powtarzał, że on jest bogaty jak Lannisterowie i mógłby wystawić trzy razy liczniejszą siłę zbrojnych niż jakikolwiek inny chorąży Wysogrodu.

— Nawet więcej, gdyby wytarł bruki do czysta — zgodził się kapitan. — Ale miecze nie zdadzą się na wiele przeciw żelaznym ludziom, chyba że ci, którzy je noszą, nauczą się chodzić po wodzie.

— Hightower musi coś zrobić.

— Z całą pewnością. Lord Leyton zamknął się na szczycie swej wieży z Szaloną Dziewicą i studiuje księgi z zaklęciami. Może przywoła armię z głębin. A może nie. Baelor buduje galery, Gunthor dowodzi portem, Garth szkoli rekrutów, a Humfrey popłynął do Lys po morskich najemników. Jeśli uda mu się wydusić porządną flotę od tej kurwy, jego siostry, będziemy mogli zacząć odpłacać żelaznym ludziom tą samą monetą. Do tego czasu możemy jedynie strzec zatoki i czekać, aż ta suka, która włada w Królewskiej Przystani, spuści wreszcie ze smyczy lorda Paxtera.

Gorycz brzmiąca w ostatnich słowach kapitana wstrząsnęła Samem równie mocno jak to, co usłyszał od niego przedtem. Jeśli Królewska Przystań straci Stare Miasto i Arbor, cale królestwo się rozpadnie — uświadomił sobie, odprowadzając wzrokiem odpływającą „Łowczynię” oraz jej siostry.

Zastanawiał się, czy nawet Horn Hill jest naprawdę bezpieczne. Ziemie Tarlych leżały na gęsto zalesionym pogórzu, trzysta mil na północny wschód od Starego Miasta i daleko od morskich brzegów. Żelaźni ludzie i ich drakkary nie powinny im zagrozić, nawet jeśli jego pan ojciec walczył w dorzeczu, a w zamku został tylko słaby garnizon, ale Młody Wilk z pewnością również wierzył, że Winterfell jest całkowicie bezpieczne, aż do chwili, gdy Theon Sprzedawczyk wdrapał się nocą na jego mury. Sam nie mógł znieść myśli, że pokonał z Goździk i dzieckiem tak długą drogę, teraz zaś może być zmuszony porzucić ich pośrodku wojny.

Borykał się z wątpliwościami przez resztę rejsu. Nie wiedział, co zrobić. Zapewne Goździk i dziecko mogliby zostać z nim w Starym Mieście. Miało ono mury znacznie potężniejsze od zamku jego ojca i broniły ich tysiące ludzi, nie garstka, jaką zapewne zostawił lord Randyll w Horn Hill, gdy pomaszerował do Wysogrodu na wezwanie swego seniora.

Gdyby jednak się na to zdecydował, musiałby ich jakoś ukryć. W Cytadeli nie pozwalano, by nowicjusze mieli żony albo faworyty, przynajmniej nie otwarcie. Jeśli zostaną z Goździk jeszcze długo, jak znajdą siły, by ją opuścić? A musiał ją opuścić albo zdezerterować.

Powiedziałem słowa — pomyślał z przygnębieniem. — Gdybym zdezerterował, zapłaciłbym głową. W czym pomogłoby to Goździk?

Pomyślał, że mógłby ubłagać Kojję Mo i jej ojca, by zabrali dziką dziewczynę na Wyspy Letnie. To rozwiązanie jednak również nie było bezpieczne. Gdy „Cynamonowy Wiatr” opuści Stare Miasto, będzie musiał znowu przepłynąć Cieśniny Redwyne’ów. Tym razem może mieć mniej szczęścia. A jeśli wiatr ucichnie i cisza morska unieruchomi Letniaków?