Sam go znał.
— Leo Tyrell. — Gdy wypowiedział to nazwisko, poczuł się, jakby znowu był siedmioletnim chłopcem i za chwilę miał się zlać w bieliznę. — Jestem Sam z Horn Hill. Syn lorda Randylla Tarly’ego.
— Naprawdę? — Leo przyjrzał mu się ponownie. — Chyba rzeczywiście. Twój ojciec wszystkim opowiadał, że nie żyjesz. Albo że chciałby, byś nie żył? — Uśmiechnął się. — Czy nadal jesteś tchórzem?
— Nie — skłamał Sam. Jon rozkazał mu tak mówić. — Jeździłem za Mur i walczyłem w bitwach. Nazywają mnie Samem Zabójcą.
Nie wiedział, dlaczego się do tego przyznał. Słowa same wypadły mu z ust.
Leo parsknął śmiechem, ale nim zdążył odpowiedzieć, drzwi za jego plecami otworzyły się.
— Właź do środka, Zabójco — warknął stojący w wejściu mężczyzna. — I ty też, Sfinksie.
Szybko.
— Sam — odezwał się Alleras. — To jest arcymaester Marwyn.
Marwyn nosił na byczej szyi łańcuch z ogniwami z wielu metali. Gdyby nie to, można by go wziąć raczej za portowego zbira niż za maestera. Głowę miał nieproporcjonalnie dużą, a wysunięte do przodu barki i potężna żuchwa sprawiały wrażenie, że zaraz zerwie komuś łeb z karku. Choć był niski i przysadzisty, miał potężną klatkę i bary, a także twardy, okrągły piwny brzuszek uwydatniający się pod skórzaną kamizelką, którą wdziewał zamiast szat maestera. Z uszu i nozdrzy sterczała mu biała szczecina, miał krzaczaste brwi i nos złamany w wielu miejscach, zęby zaś pokrywały mu czerwone plamy od kwaśnego liścia. Miał też największe łapska, jakie Sam w życiu widział.
Gdy się zawahał, jedna z tych dłoni złapała go za ramię i Marwyn wciągnął Sama do środka. Pokój był wielki i okrągły. Wszędzie leżało pełno ksiąg i zwojów, ciśniętych na stoły i ułożonych na podłodze w stosy wysokie na cztery stopy. Na kamiennych murach wisiały wyblakłe gobeliny i postrzępione mapy. Na kominku, pod miedzianym kociołkiem, palił się ogień. Z kociołka dobywała się woń spalenizny. Poza kominkiem jedynym źródłem światła była wysoka, czarna świeca ustawiona pośrodku pokoju.
Jej blask był nieprzyjemnie jaskrawy. W tej świecy było coś dziwnego. Płomień nie migotał nawet wtedy, gdy arcymaester Marwyn zatrzasnął drzwi tak mocno, że z pobliskiego stołu pospadały papiery. Jej światło wpływało też dziwnie na kolory. Biel wydawała się w nim jasna jak świeżo spadły śnieg, żółć błyszczała niczym złoto, czerwień zamieniała się w płomień, za to cienie były tak czarne, że wyglądały jak dziury w świecie. Sam wbił w nią wzrok. Świeca miała trzy stopy wysokości, była smukła jak miecz i miała ostre, powykrzywiane krawędzie. Była też czarna i błyszcząca.
— Czy to...?
— ... obsydian — wyjaśnił drugi mężczyzna obecny w pokoju, blady, pulchny młodzieniec o ziemistej cerze, zaokrąglonych plecach, miękkich dłoniach, blisko osadzonych oczach i plamach od jedzenia na szatach.
— Zwą go smoczym szkłem. — Arcymaester Marwyn wpatrywał się przez chwilę w świecę.
— Płonie, ale ogień go nie pochłania.
— To co karmi płomień?
— A co karmi smoczy ogień? — Marwyn usiadł na stołku. — Wszystkie czary Valyrii miały korzenie w krwi albo w ogniu. Czarodzieje z Włości potrafili dzięki tym szklanym świecom przenikać wzrokiem góry, morza i pustynie. Siedząc przed tymi świecami, mogli wciskać się w sny ludzi i zsyłać im wizje albo rozmawiać z kimś, kto przebywał na drugim końcu świata.
Myślisz, że to mogłoby być użyteczne, Zabójco?
— Nie potrzebowalibyśmy już kruków.
— Tylko po bitwach. — Arcymaester oderwał od beli kwaśny liść, włożył go do ust i zaczął żuć. — Opowiedz mi wszystko, co mówiłeś naszemu dornijskiemu Sfinksowi. Wiem już na ten temat bardzo wiele, ale jakieś szczegóły mogły umknąć mojej uwagi.
Marwyn nie był człowiekiem, któremu można odmówić. Sam zawahał się chwilę, a potem powtórzył raz jeszcze całą opowieść. Arcymaester, Alleras i drugi nowicjusz słuchali go z uwagą.
— Maester Aemon był przekonany, że proroctwo mówi o Daenerys Targaryen... nie o Stannisie, księciu Rhaegarze czy o książątku, któremu rozbito głowę o ścianę.
— Zrodzony pośród soli i dymu, pod krwawiącą gwiazdą. Znam je. — Marwyn odwrócił głowę i splunął na posadzkę kapką czerwonej flegmy. — Ale nie ufałbym mu. Gorghan ze Starego Ghis napisał kiedyś, że proroctwo jest jak zdradliwa kobieta. Bierze ci członka w usta, a ty jęczysz z przyjemności i myślisz, jakie to słodkie, jakie miłe, jakie dobre... ale potem ona zaciska zęby i twoje jęki przechodzą w krzyk bólu. Taka jest natura proroctwa według Gorghana. Gdy tylko może, odgryzie ci fiuta. — Pożuł przez chwilę. — Ale z drugiej strony...
Alleras podszedł do Sama.
— Aemon popłynąłby do niej, gdyby tylko miał siły. Chciał, żebyśmy wysłali do niej maestera, który będzie jej doradzał, chronił ją i przywiedzie ją bezpiecznie do domu.
— Naprawdę? — Arcymaester Marwyn wzruszył ramionami. — Być może lepiej się stało, że zmarł przed przybyciem do Starego Miasta. W przeciwnym razie szare owce mogłyby poczuć się zmuszone go zabić, a w takim przypadku biedni staruszkowie załamaliby z rozpaczy pomarszczone dłonie.
— Zabić go? — zapytał wstrząśnięty Sam. — Dlaczego?
— Gdybym ci powiedział, mogliby zabić również ciebie. — Marwyn rozciągnął usta w makabrycznie wyglądającym uśmiechu. Między zębami spływał mu czerwony sok krwawego liścia. — Jak ci się wydaje, kto ostatnim razem uśmiercił wszystkie smoki? Waleczni smokobójcy z mieczami w dłoniach? — Splunął. — W świecie, który chce zbudować Cytadela, nie będzie miejsca dla czarów, proroctw ani szklanych świec, nie wspominając już o smokach. Zapytaj sam siebie, dlaczego pozwolili, by Aemon Targaryen marnował życie na Murze, choć powinni przyznać mu rangę arcymaestera. Winna była jego krew. Nie mogli mu zaufać. Tak samo, jak nie ufają mnie.
— I co teraz zrobisz? — zapytał Alleras zwany Sfinksem.
— Popłynę do Zatoki Niewolniczej zamiast Aemona. Łabędzi statek, na którym przypłynął tu Zabójca, będzie w sam raz. Jestem pewien, że szare owce wyślą swego człowieka na galerze. Jeśli wiatry będą mi sprzyjały, powinienem dotrzeć do niej pierwszy. — Marwyn ponownie spojrzał na Sama. Zmarszczył brwi. — A ty... ty powinieneś tu zostać i wykuć swój łańcuch. Na twoim miejscu zrobiłbym to szybko. Nadejdzie czas, gdy będziesz potrzebny na Murze. — Spojrzał na nowicjusza o ziemistej twarzy. — Znajdź Zabójcy suchą celę. Będzie w niej mieszkał i pomagał ci zajmować się krukami.
— A... a... ale — wyjąkał Sam — inni arcymaesterzy, seneszal... co mam im powiedzieć?
— Że są bardzo mądrzy i dobrzy. Że Aemon rozkazał ci powierzyć się ich opiece. Że zawsze marzyłeś o nadejściu dnia, gdy będziesz mógł nosić łańcuch i służyć powszechnemu dobru, że służba jest najwyższym zaszczytem, a posłuszeństwo najwyższą cnotą... ale cokolwiek zechcesz im powiedzieć, nie wspominaj ani słowem o proroctwach ani o smokach, chyba że chcesz znaleźć w swej owsiance truciznę. — Marwyn złapał brudny, skórzany płaszcz wiszący na kołku przy drzwiach, zarzucił go na plecy i zawiązał ciasno. — Sfinksie, zaopiekuj się nim.
— Zrobię to — zapewnił Alleras, ale arcymaester już wyszedł. Słyszeli jego oddalające się kroki.
— Dokąd poszedł? — zapytał oszołomiony Sam.
— Do portu. Mag nie uznaje marnowania czasu — wyjaśnił z uśmiechem Alleras. — Muszę ci coś wyznać. Nasze spotkanie nie było przypadkiem, Sam. Mag rozkazał mi przechwycić cię, zanim zdążysz pomówić z Theobaldem. Wiedział, że przybędziesz.