Выбрать главу

Ale galeasa nie potrzebowała drugiego chłopca okrętowego. Poza tym z twarzy kapitana z łatwością mogła wyczytać, że bardzo chce się jej pozbyć. Dlatego Arya skinęła tylko głową.

— Na brzeg — powtórzyła, choć miała tam spotkać jedynie obcych. — Valar dohaeris.

Dotknął dwoma palcami czoła.

— Błagam, byś zapamiętała Ternesia Terysa i przysługę, jaką ci wyświadczył.

— Zapamiętam — zapewniła cichym głosem Arya. Wiatr szarpał jej płaszczem, natarczywy jak duch. Pora, by ruszyła w drogę.

Kapitan powiedział, żeby zabrała swoje rzeczy, ale było ich bardzo niewiele. Tylko ubranie, które miała na sobie, małą sakiewkę z monetami, dary otrzymane od marynarzy, sztylet u lewego biodra i Igłę u prawego.

Łódź była gotowa do drogi wcześniej niż ona. U wioseł siedział Yorko. On również był synem kapitana, ale był starszy od Denya i nie tak przyjazny. Nie pożegnałam się z Denyem — pomyślała, schodząc do łodzi. Zastanawiała się, czy jeszcze kiedyś go zobaczy. Trzeba było się z nim pożegnać.

„Córka Tytana” malała z każdym ruchem wioseł Yorka, a miasto przed nimi rosło. Po prawej widziała port, labirynt pirsów i nabrzeży, przy których cumowały brzuchate statki wielorybnicze z Ibbenu, łabędzie statki z Wysp Letnich oraz tyle galer, że nie była w stanie ich zliczyć. Po lewej, w większej odległości, znajdował się drugi port, położony za pogrążającym się w wodzie cyplem. Nad wodę wystawały tam górne części na wpół zatopionych budynków. Arya nigdy jeszcze nie widziała tak wielu ogromnych gmachów w jednym miejscu. W Królewskiej Przystani była Czerwona Twierdza, Wielki Sept Baelora i Smocza Jama, ale w Braavos można było znaleźć chyba ze dwadzieścia świątyń, wież i pałaców, które były równie wielkie albo nawet większe. Znowu będę myszką — pomyślała z przygnębieniem. Tak jak w Harrenhal, zanim stamtąd uciekłam.

Z miejsca, w którym stał Tytan, miasto sprawiało wrażenie jednej wielkiej wyspy, ale gdy łódź podpłynęła bliżej, Arya zorientowała się, że składa się ono z wielu małych wysp połączonych łukami kamiennych mostów przeprowadzonych nad niezliczonymi kanałami. Za portem widać było ulice, przy których stały szare, kamienne domy wzniesione tak ciasno, że opierały się o siebie. Dla jej oczu wyglądały dziwnie. Miały trzy albo cztery piętra, były wysokie i bardzo wąskie, a ich ostro zakończone, kryte dachówką dachy przypominały spiczaste kapelusze. Nie wypatrzyła ani jednej strzechy i tylko kilka drewnianych domów, jakie znała z Westeros. Nie mają tu drzew — uświadomiła sobie. — Braavos w całości zbudowano z kamienia.

Szare miasto na zielonym morzu.

Yorko ominął port od północy i wpłynął do wylotu wielkiego kanału, szerokiego, zielonego szlaku wodnego prowadzącego do samego serca miasta. Przepłynęli pod rzeźbionym łukiem kamiennego mostu, ozdobionego figurkami przedstawiającymi kilkadziesiąt różnych rodzajów ryb, krabów i kałamarnic. Przed nimi pojawił się drugi most, tym razem wyrzeźbiony w koronkowe, liściaste pnącza, a potem trzeci, który spoglądał na nich tysiącem malowanych oczu.

Z obu stron mijali wyloty mniejszych kanałów, od których odchodziły następne, jeszcze mniejsze. Niektóre z domów zbudowano ponad kanałami, co zmieniało te ostatnie w coś w rodzaju tuneli. Pełno tu było smukłych łodzi uformowanych na podobieństwo węży wodnych o malowanych głowach i uniesionych w górę ogonach. Zauważyła, że nie napędzają ich wiosła, lecz tyczki, którymi poruszali stojący na rufach mężczyźni odziani w płaszcze barwy szarej, brązowej albo ciemnozielonej jak mech. Arya widziała też wielkie płaskodenne barki, załadowane stosami skrzyń i beczek. Potrzebowały po dwudziestu ludzi z tyczkami z obu burt.

Były tam też zdobne pływające domy, oświetlane lampami z barwionego szkła. Ich okna zasłaniały aksamitne kotary, a dzioby zdobiły mosiężne galiony. W oddali widać było coś w rodzaju potężnej drogi z szarego kamienia, majaczącej nad budynkami i kanałami. Wspierała się na trzech szeregach potężnych łuków i biegła na południe, niknąc we mgle.

— Co to jest? — zapytała Arya, wyciągając rękę.

— Słodkowodna rzeka — wyjaśnił chłopak. — Dostarcza wodę z kontynentu. Dobrą, słodką wodę do naszych fontann. Biegnie nad bagnami i słonymi płyciznami.

Arya obejrzała się za siebie, ale portu i laguny nie było już widać. Przed nimi po obu stronach kanału wznosiły się szeregi potężnych posągów, poważnych, kamiennych mężczyzn w długich szatach z brązu, upstrzonych odchodami morskich ptaków. Niektórzy trzymali w rękach księgi, inni sztylety, a jeszcze inni młoty. Jeden dzierżył w uniesionej dłoni złotą gwiazdę.

Jeszcze inny wylewał z odwróconego do góry dnem dzbana niekończący się strumień spływającej do kanału wody.

— Czy to bogowie? — zainteresowała się Arya.

— Morscy lordowie — wyjaśnił Yorko. — Wyspa Bogów jest dalej. Widzisz? Sześć mostów stąd, po prawej stronie. Świątynia Księżycowych Śpiewaczek.

To był jeden z gmachów, które Arya zauważyła jeszcze z laguny, potężna budowla z białego marmuru, przykryta wielką, posrebrzaną kopułą. Mlecznobiałe okna miały kształt księżyca we wszystkich fazach. Po obu stronach bramy stały posągi marmurowych panien, wysokich jak morscy lordowie. Dziewczęta podtrzymywały nadproże w kształcie sierpa księżyca.

Dalej wznosiła się następna świątynia, czerwony, kamienny gmach, surowy niczym forteca. Na szczycie wielkiej, czworokątnej wieży umieszczono żelazny piec szeroki na dwadzieścia stóp, w którym płonął ogień. Inne, mniejsze ognie paliły się po obu stronach mosiężnych wrót.

— Czerwoni kapłani kochają palić ognie — poinformował ją Yorko. — Ich bogiem jest Pan Światła, czerwony R’hllor.

Wiem. Arya pamiętała Thorosa z Myr, noszącego kawałki starej zbroi nałożone na szaty tak wyblakłe, że wyglądał raczej na różowego, nie czerwonego kapłana. Mimo to jego pocałunek przywrócił życie lordowi Bericowi. Arya przyglądała się mijanej świątyni, zadając sobie pytanie, czy braavoscy kapłani R’hllora również potrafią dokonać takiej sztuki.

Następną świątynią był wielki budynek z cegieł. Jego ściany pokrywały porosty. Arya mogłaby go wziąć za magazyn, gdyby Yorko nie wyprowadził jej z błędu.

— To jest Święty Azyl — poinformował chłopak. — Czcimy tu małych bogów, o których świat zapomniał. Słyszy się też czasem nazwę Labirynt.

Między złowrogimi, pokrytymi porostami murami Labiryntu biegł wąski kanał i tam właśnie chłopak skierował łódź w prawo. Minęli tunel i znowu wypłynęli w światło dnia. Po obu stronach mieli kolejne świątynie.

— Nie wiedziałam, że jest aż tylu bogów — odezwała się Arya.

Yorko chrząknął. Minęli zakręt i przepłynęli pod kolejnym mostem. Po lewej stronie pojawił się skalisty pagórek. Na jego szczycie wznosiła się świątynia bez okien, zbudowana z ciemnoszarego kamienia. Od jej drzwi odchodziły schody prowadzące do zadaszonej przystani.

Yorko wciągnął wiosła na pokład i łódź lekko uderzyła o kamienne nabrzeże. Chłopak złapał za wprawiony w kamień żelazny pierścień, żeby zatrzymać się tam na chwilę.

— Tu cię zostawię.

Pod dachem panował półmrok, a schody były strome. Kryty czarnymi dachówkami dach świątyni był spiczasty, tak jak dachy domów nad kanałami. Arya przygryzła wargę. Syrio pochodził z Braavos. Niewykluczone, że odwiedzał te świątynię. Może on też wchodził na te schody.