Melanie zerknęła na zegarek, potem popatrzyła tęsknie na sałatkę.
– Wiem o tym, Stan.
– Wiesz też zatem, że mieszkam w dzielnicy, w której znajduje się najlepsza szkoła w mieście?
Znaczenie słów Stana dotarło do Melanie dopiero po chwili. Ogarnęło ją przerażenie. Nie, to niemożliwe, próbowała uspokajać samą siebie. Stan nie mógł mieć na myśli tego, co sobie wyobraziła. Jest przewrażliwiona. Wyciąga pochopne wnioski. W końcu są rozwiedzeni od trzech lat i przez cały ten czas Stanowi w zupełności wystarczały spotkania z synem co drugi weekend.
– Najlepsza? – zapytała. – Według jakich kryteriów? Szkoły w mojej okolicy są wysoko oceniane w lokalnych rankingach. Może nie tak ekskluzywne, niemniej…
– Daj spokój, Melanie. – Mówił spokojnie i cierpliwie, jakby przemawiał do krnąbrnego dziecka. – Chyba już pora, żebyśmy odsunęli na bok nasze osobiste interesy i pomyśleli o tym, co będzie najlepsze dla Caseya.
– Przyznaj, że tobie nie chodzi wcale o „co”, tylko „kto”.
– Być może masz rację.
Melanie zamknęła oczy i policzyła do dziesięciu. Spełniał się koszmar, który prześladował ją przez pierwszy rok po rozwodzie: że Stan będzie chciał odebrać jej opiekę nad synem.
Ściskała słuchawkę tak mocno, aż zdrętwiały jej palce.
– Wiem, kto jest dla niego najlepszy. Ja. Jestem jego matką, Stan.
– A ja, dla odmiany, jestem jego ojcem. Mogę dać mu stabilny dom z dwojgiem rodziców w jednej z najbardziej szacownych dzielnic Charlotte, bezpiecznej, strzeżonej dwadzieścia cztery godziny na dobę.
– Nie zapominaj o basenie, lekcjach tenisa i lunchach w klubie – powiedziała z sarkazmem w głosie. – Może dla dopełnienia obrazu powinieneś dorzucić coroczne podróże do Europy?
– To są ważne rzeczy.
– Co może być ważniejsze niż miłość, Stan? Miłość i poczucie bezpieczeństwa. Casey jest ze mną od urodzenia. Każda zmiana wprowadzała tylko zamieszanie w jego życie. Poza tym wszyscy jego koledzy z przedszkola…
– Dzieci łatwo się przystosowują.
Powiedział to tak lekko, tak beztrosko. A przecież rozmawiali o życiu Caseya. O jego uczuciach, jego przyszłości i potrzebach. Krew w niej zawrzała na myśl, że mąż mógłby wszystko zniszczyć jedną nieodpowiedzialną decyzją. Wiedziała jednak, że był do tego zdolny.
– Ty sukinsynu – wyszeptała drżącym głosem. – Myślisz wyłącznie o sobie.
– To twoja opinia.
– Nie pozwolę ci zabrać Caseya. Nie oddam ci go za żadne skarby.
– Nie powstrzymasz mnie.
– Mamo?
Obejrzała się. Casey stał w progu i wystraszony patrzył na matkę wielkimi oczami. Dzwonek telefonu musiał go obudzić, jeśli w ogóle zdołał wcześniej zasnąć. Melanie opanowała się natychmiast i uśmiechnęła czule do synka.
– Uciekaj do łóżka, skarbie. Zaraz do ciebie przyjdę, dobrze?
Casey wahał się chwilę, wreszcie zniknął. Melanie wróciła do rozmowy.
– Nie czas teraz prowadzić dyskusje. Odezwę się do ciebie.
– Uprzedzam cię, Melanie: w najbliższym czasie zamierzam wnieść sprawę o przejęcie opieki nad Caseyem. I wygram ją. Taki już jestem, że zawsze wygrywam.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
W sali konferencyjnej Centrum Prawa i Porządku było zbyt duszno, bo za owalnym stołem zasiadły bardzo ważne figury, ludzie nawykli do wydawania poleceń i rozkazów. Melanie przesuwała wzrokiem po twarzach zebranych. Burmistrz Charlotte, Ed Pinkston, szef FBI, Lyons, jej szef, oraz prokurator okręgowy. Przedstawiciele policji z Charlotte i Whistlestop, agenci SBI, stanowej agendy FBI, Connor Parks, obok niego ktoś również z FBI, jak się domyślała. Zabrakło tylko burmistrza Whistlestop, co odnotowała z niejakim zdziwieniem. Zły znak, pomyślała, spoglądając na zaciętą minę swojego szefa.
Zebrali się tutaj z powodu śmierci córki jednego z najbardziej wpływowych obywateli Charlotte. Od dnia zbrodni minął tydzień, ale ponieważ dochodzenie nie posuwało się naprzód, więc opinia publiczna domagała się zdecydowanych działań ze strony policji, a prasa żądała informacji.
Tymczasem policja nie dysponowała żadnymi nowymi informacjami.
Zapowiadało się ostre starcie. Mogły polecieć głowy. Melanie nie miała co do tego najmniejszych złudzeń. Oczekiwała najgorszego. Nawet chłopcy z FBI mieli nietęgie miny, chociaż to nie oni prowadzili dochodzenie.
Burmistrz Charlotte wstał, żeby rozpocząć zebranie, jednak zanim zdążył powiedzieć słowo, otworzyły się drzwi i do sali wszedł Cleve Andersen w towarzystwie jakiegoś mężczyzny. Wśród zebranych przeszedł szmer zaniepokojenia, po czym zapadła martwa cisza.
– Przepraszam za spóźnienie – rzucił Andersen, kierując się ku szczytowi stołu. Stanął obok burmistrza Pinkstona.
Burmistrz odchrząknął.
– Nie spodziewaliśmy się…
– Uznałem, że powinienem być na zebraniu – przerwał mu Andersen – bo decyzje, które podejmiecie, dotyczą mnie osobiście. Mnie i mojej rodziny. – Uśmiechnął się odruchowo jak wytrawny aktor, nawykły do publicznych wystąpień. – Jak wiesz, nie należę do tych, którzy pozwalają, by coś się działo bez ich udziału. Wolę trzymać rękę na pulsie. – Wskazał na towarzyszącego mu mężczyznę. – Mój adwokat, Bob Braxton. - Usadowił się wygodnie w fotelu. – Możemy zaczynać?
Burmistrz w tej chwili przypominał rybę wyciągniętą nagle na brzeg. Był równie ogłupiały i bezradny. Andersen wyraźnie go zdominował, a Pinkston był zbyt słaby, żeby mu się przeciwstawić.
Czego nie można było powiedzieć o Parksie.
– Proszę wybaczyć – zaczął wstając. – Z całym szacunkiem, panie Andersen, ale nie ma tu dla pana miejsca.
Wszystkie oczy zwróciły się w stronę biznesmena. Przyjął uwagę Parksa sztywno, z kamienną twarzą.
– Przedmiotem tego spotkania jest śmierć mojej córki, młody człowieku – oznajmił, mierząc Parksa niechętnym spojrzeniem.
– I właśnie dlatego nie powinien pan w nim uczestniczyć. Nie mamy czasu na subtelności i współczucie. Proszę wracać do domu, do pogrążonej w żałobie rodziny, Andersen. Tam jest pana miejsce. Tutaj nie ma pan nic do roboty.
Na bladej twarzy Andersena pojawił się rumieniec. Melanie wstrzymała oddech. Parks wypowiedział głośno to, co myśleli pozostali zebrani. Zaimponował jej odwagą, ale mocno powątpiewała, czy facet jest przy zdrowych zmysłach. Nie silił się na takt, kurtuazję, grzeczność, po prostu kazał Andersenowi wynosić się z zebrania.
– Nie znam pana. Mogę wiedzieć, jak brzmi pańskie nazwisko? – zapytał Andersen.
– Connor Parks, agent FBI.
– Pozwoli pan zatem, że coś mu powiem, agencie Parks. Nie byłbym dzisiaj tym, kim jestem, gdybym siedział na ławce rezerwowych i przyglądał się, jak inni rozgrywają piłkę. To ja jestem rozgrywającym. Ja podejmuję decyzje.
– Z całym szacunkiem powtarzam, że to nie jest konferencja poświęcona interesom, tylko robocze spotkanie ludzi z organów ścigania. Będziemy mówić o sprawach, o których pan nie ma pojęcia. Obawiam, że tym razem musi pan usiąść na ławce rezerwowych. Proszę nam nie przeszkadzać w pracy.
– Cleve. – Burmistrz położył dłoń na ramieniu Andersena. – Agent Parks ma rację. Ojciec nie powinien przysłuchiwać się temu, o czym zamierzamy tutaj rozmawiać. Lepiej, żebyś wyszedł.
Andersen zachwiał się lekko. Z jego twarzy opadła maska pewności siebie i stanowczości. Melanie patrzyła teraz na cierpiącego, bliskiego załamania człowieka.
Podniósł oczy na Eda Pinkstona.
– Przeżyłem już najgorsze, co może przeżyć ojciec – powiedział cicho, drżącym głosem. – Musiałem przyjąć do wiadomości, że moja córka nie żyje, że została zamordowana. – Powiódł spojrzeniem po sali i zatrzymał wzrok na twarzy Parksa. – Chcę, żeby morderca został ujęty. Chcę, żeby sprawiedliwości stało sie zadość. T dopnę tego za każdą cenę. Czy to jasne? – Nie czekając na odpowiedź, zwrócił się do swojego adwokata: – Bob, oddaję ci inicjatywę.