Выбрать главу

– Jak to, próbowałaś?

– Zaczął mi grozić, Con! Powiedział, że jeśli go rzucę, nigdy już nie będę miała okazji poznać żadnego innego mężczyzny. Nigdy, rozumiesz! Boję się. Musisz przyjechać. Musisz!

Kochał siostrę. Dwanaście lat starszy od niej, zastępował jej rodziców, kiedy ich zabrakło. Stał się dla niej bratem i ojcem, lecz teraz była już dorosłą kobietą, a on miał swoje obowiązki i własne życie. Przez ostatnie trzy lata, od chwili gdy zaczął pracować w Quantico, Suzi bez przerwy wydzwaniała do niego z różnymi problemami. Za każdym razem wszystko rzucał i jechał do niej.

Tym razem postanowił nie ulegać presji. Suzi powinna wreszcie stanąć na własnych nogach. Powiedział jej to wprost, jednak gdy zaczęła płakać, Connor trochę spuścił z tonu.

– Kocham cię, Suzi – powiedział już łagodniejszym głosem. – Ale nie mogę co kilka tygodni przyjeżdżać do domu, żeby porządkować twoje sprawy. To nie służy ani tobie, ani mnie. Musisz wreszcie dorosnąć, maleńka. Najwyższy czas.

– Nie rozumiesz. Tym razem…

Przerwał jej, chociaż nie przyszło mu to łatwo.

– Muszę kończyć. Zadzwonię do ciebie po powrocie.

Nigdy już nie miał okazji z nią porozmawiać.

Zaklął ponownie, rozgoryczony i wściekły. Wściekły na samego siebie za popełnione błędy, pełen nienawiści do drania, z którym Suzi się spotykała. Był pewien, że zabił ją jej żonaty kochanek.

Kimkolwiek był ten człowiek, skutecznie zatarł po sobie wszelkie ślady. W Connorze wzbierało znajome poczucie winy, zniechęcenie wobec własnej bezradności, wreszcie zgroza.

Oddychał głęboko. Czuł w ustach obrzydliwy niesmak. Znał ten typ mężczyzn, uwodzących młode kobiety. Zaborczych, śmiertelnie zazdrosnych i gotowych na wszystko. Aż nazbyt często oglądał skutki ich maniakalnych dewiacji.

Ponownie podniósł kieliszek do ust. Chciał spłukać wstrętny odór, utopić w alkoholu natrętne obrazy cisnące się do głowy, obrazy Suzi i tylu innych ofiar, z którymi zetknął się przez lata pracy w FBI. Chciał zapomnieć o zbrodniach, o Joli Andersen, o przerażeniu, które zastygło w jej martwych oczach.

Alkohol nie przynosił ulgi. Connor przekonywał się o tym za każdym razem, kiedy sięgał po kieliszek. Chyba że upijał się do nieprzytomności, bo wtedy przez jakiś czas był poza wszelką świadomością, a więc i bólem.

Dzisiaj też tak będzie.

Rozległ się dzwonek. Klnąc pod nosem, wyszedł do przedpokoju, gotów pozbyć się intruza, kimkolwiek był.

Otworzył drzwi gwałtownym ruchem. W progu stał Steve Rice.

Connor zmierzył go lodowatym spojrzeniem.

– Miłe powitanie. – Agent specjalny uśmiechnął się, zupełnie niespeszony zachowaniem Parksa. – Czy mam czuć się zaproszony do środka?

– Właź, jeżeli musisz. – Connor szerzej otworzył drzwi i nie czekając, wrócił do pokoju, gdzie natychmiast sięgnął po swój kieliszek.

Steve zamknął drzwi, po czym, lawirując między stertami papierów, wszedł do bawialni i stanął na wprost Connora.

– Pozwolisz, że usiądę?

– Pozwolę. Zrób sobie miejsce i uwal swój tyłek.

Rice zebrał papiery z fotela, ułożył je pieczołowicie na podłodze, wreszcie usadowił się wygodnie i utkwił spojrzenie w Parksie.

– Napijesz się?

– Dzięki. W przeciwieństwie do ciebie jestem przywiązany do swojej wątroby. Chciałbym, żeby jeszcze trochę pożyła.

– Bardzo zabawne. – Connor uniósł kieliszek w niby-toaście i wychylił. – Składasz mi wizytę jako przyjaciel czy jako szef?

Rice nie odpowiedział. Wpatrywał się w zdjęcie stojące pod lampą na niewielkim bocznym stoliku. Przedstawiało syna byłej żony Connora i zostało zrobione podczas jednej z licznych wypraw na ryby, w których chłopiec towarzyszył Parksowi. Uśmiechnięty od ucha do ucha, pokazywał dumnie złowionego przez siebie okonia.

Connor przechylił się i położył zdjęcie płasko na stoliku.

– Rozmawiałeś ostatnio z Trish albo z jej synem? – zagadnął Rice.

– Nie kontaktowałem się z nią od chwili, kiedy mnie rzuciła.

– To kawał czasu, Con. Ile, dwa lata?

Connor wzruszył ramionami.

– Pamiętam, że lubiłeś jej chłopaka. Jak on miał na imię?

Jamey. Connor zacisnął dłonie.

– Potrzebne ci to do czegoś, Rice?

– Pytam z ciekawości.

– No to się odpieprz.

Agent spuścił wzrok.

– Włączałeś dzisiaj telewizor?

Connor poderwał głowę.

– A powinienem był?

– We wszystkich serwisach informacyjnych bębnili o nagrodzie wyznaczonej przez Andersena. W końcu sto tysięcy papierów to niezła kasa. Puszczali też twoją wypowiedź, w której krytykujesz pomysł tatusia ofiary. O ile pamiętam, powiedziałeś, że to kompletny idiotyzm.

– Na którym kanale?

– Na wszystkich. W wiadomościach o szóstej i o dziesiątej wieczorem.

– Cholera.

– Owszem, cholera. – Rice spojrzał Connorowi prosto w oczy. – Cleve Andersen jest nie tylko ojcem zamordowanej, ale również ważną figurą w tym mieście. Ma koneksje wykraczające daleko poza granice stanu. Słyszysz, co mówię?

– Słyszę. – Connor wstał z kanapy. – Na razie nic ciekawego nie powiedziałeś. Wyduś wreszcie, z czym przychodzisz, Steve.

– Opieprzyłeś Andersena w obecności kilkunastu osób, potem udzieliłeś mediom wypowiedzi na temat jego decyzji. Naraziłeś mu się.

– I teraz będzie żądał mojej głowy.

– Dzisiaj po południu przeprowadził dyskretny wywiad na twój temat. Wie już, że ostro pijesz. Wie, że wyrzucili cię z Quantico i że zostałeś zdegradowany.

Connor zesztywniał.

– Nie zawalam roboty. Jestem znacznie lepszy niż cała reszta. Doskonale o tym wiesz.

– Kiedyś wiedziałem. – Rice odwrócił na moment wzrok, po czym znowu spojrzał na Connora z zatroskaną miną. – Powinieneś z tym skończyć, Con, – Wskazał na butelkę i zatoczył dłonią po zawalonym papierami pokoju. – Zabijasz się.

Connor zaśmiał się sucho.

– Trzeba znacznie więcej niż kilka kieliszków tequili, żeby mnie dobić.

– Nie mówię o tequili, tylko o Suzi. Zostaw tę sprawę, Con. Zapomnij wreszcie.

Słowa Rice’a spadły na Connora niczym cios między oczy.

– Radzisz mi zapomnieć – żachnął się. – Niby jak to sobie wyobrażasz, do jasnej cholery!?

– Po prostu zapomnij.

Connora dławiła wściekłość.

– Gówno wiesz. Nie masz pojęcia, co ja… przez co musiałem… – Targany gwałtownymi emocjami, przez moment nie był w stanie dobyć z siebie słowa. – To moja wina, ty dupku! Prosiła, żebym jej pomógł. Błagała, żebym przyjechał do domu, a ja zamiast tego wygłosiłem kazanie. Pora, żebyś wreszcie stanęła na własnych nogach, mówiłem. Dorośnij wreszcie, dziewczyno… – Z trudem panował nad sobą. – Nie rozumiesz? Gdybym był jej wysłuchał, kiedy prosiła o pomoc. Gdybym tylko…

Zamilkł i odwrócił się. Pogrążony w bólu, drżał bezradnie.

– Przepraszam, Con. – Rice wstał, podszedł do przyjaciela i położył mu dłoń na ramieniu. – Powinieneś wziąć trochę wolnego. Już wystąpiłem o urlop. Od jutra możesz nie przychodzić do pracy.

Connor podniósł wzrok na Rice’a.

– Wysyłasz mnie na urlop, bo obraziłem pierwszego obywatela Charlotte? A może dlatego, że jestem plamą na wzorowym wizerunku Biura?

– Popatrz na siebie. Jesteś wrakiem. Wizerunek Biura najmniej mnie obchodzi. Jeśli pozwolę ci nadal pracować w takim stanie, to albo sam zginiesz, albo ktoś zginie przez ciebie.

– Nie rób tego, Steve. – Connor powiedział to obojętnym, bezbarwnym głosem, chociaż miał ochotę błagać Rice’a o zmianę decyzji. – Bez zaplecza, jakie daje mi Biuro, nigdy nie złapię tego drania. Zrozum, minęło tyle lat, a morderca Suzi nadal jest na wolności.