Tomasz Piątek
Ukochani Poddani Cesarza – Tom 1 – Żmije I Krety
– Dziwka. Torba. Wywłoka. Kurwa.
Stara Prezzemola wypowiadała te słowa równie beznamiętnie, jak „Miedziaka, szlachetny panie”. Siedziała na resztkach drewnianej skrzynki i żebrała. O tej porze pozostały ograniczone możliwości żebrania, było już po Popołudniowym Trąbieniu i ostatni przechodnie skryli się w swych domach. Prezzemola nie mogła jednak wyzbyć się starego nawyku, jeszcze z czasów przed Edyktem, i siedziała jak zwykle na swoim stanowisku aż do wieczora. Gdyby wcześniej wpełzła do służącej jej za mieszkanie jamy w ziemi obok rynny, gryzłaby się przez całą noc. Wieczorną godziną mógł przechodzić bogaty pijany hulaka, rzucający starym żebraczkom złote monety. Prezzemola nikogo takiego nigdy nie widziała, ale nadal wierzyła, że tacy jeszcze gdzieś istnieją.
Dawniej przedwieczorne godziny były najbardziej lukratywne. Z warsztatów, oficyn i manufaktur wygłodniali ludzie śpieszyli do domów. I na targ. Kobiety kupowały na wieczorny posiłek świeżą wołowinę z Lodowych Jatek, papkę orzechową, pieczone skrzydliszki, marynowane słotnie, czerwone owoce miododrzewu, grube na palec liście soczniaka. Dziwki Nihongów wykłócały się ze swoimi chudymi, skośnookimi pobratymcami o wędzone szczuropsy, wielkie jak talerz małże amae, długoszyje wężółwie, płaty surowej koniny. Zapachy mięsa, ryb, kwaśnych owoców amarioli, sosu ze sfermentowanego bobu, wina z winogron, śliwek, jabłek i gruszek mieszały się ze sobą w powietrzu, podobnie jak świeżość i zgnilizna. Targujące się, machające długimi rękami cienie sprzedawców szalały na murach kamienic, bo wszędzie na straganach migotały świeczki i lampki. Tak, aby handel mógł trwać, chociaż dzień się kończył.
W masie oszukujących i oszukiwanych zawsze znalazł się ktoś, kto czuł się na tyle podbudowany sutymi zakupami, żeby rzucić miedziaka Prezzemoli, wówczas tylko pięćdziesięcioletniej.
Teraz plac wieczorami był martwy. Czasem przechodził przezeń patrol Straży, też niezbyt ożywiony. Zwykle składał się z trzech mężczyzn, którzy szli w identycznym, powolnym tempie, z jednakowymi twarzami bez wyrazu. Na szczęście, ich zbroje hałasowały tak, że Prezzemola słyszała, jak wychodzą z cekhauzu na obchód dzielnicy. Dlatego starej żebraczce udawało się zawsze wpełznąć na czas do swojej jamy w ziemi. Poza strażnikami rzadko kiedy widywało się kogoś po Popołudniowym Trąbieniu.
Tym dziwniejszym zjawiskiem była ruda kurwa. Kurwa o kolorze włosów, który zdradzał zastosowanie szkarłatnika, barwnika używanego zazwyczaj przez drogie kurtyzany lub utrzymanki najbogatszych kupców. Prezzemola przed czterdziestoma laty miała szansę zostać taką utrzymanką. Wybrała drogę cnoty.
Ruda kurwa przemierzała plac od jednego posągu do drugiego, co chwila kryjąc się za jakimś cokołem. Teraz zatrzymała się nagle pod wielką rzeźbą przedstawiającą byłego króla Murriny, Haltanga, rozciągniętego na torturze zwanej zerwikołkiem. Tablica umieszczona pod rzeźbą informowała detalicznie, że podczas tej nieco już zapomnianej egzekucji kołek był metalowy i rozgrzany do bardzo wysokiej temperatury.
Stojąc pod nieszczęsnym królem, a właściwie pod jego dziwacznie wykręconą marmurową nogą, dziwka rozejrzała się ostrożnie. Prezzemola nie mogła dostrzec wyraźnie, co dziewczyna ma na szyi, ale to coś błyszczało. Chyba był to naszyjnik, i to z metalu, brzydkiego, szarego, podobnego do stali. A to, co tkwiło w rudych włosach, bez żadnego wątpienia było przesadne i niegustowne nawet dla mało wyrafinowanych oczu Prezzemoli. Wyglądało jak uchwyt nożyczek. Najwyraźniej kurwa gotowa była nałożyć na siebie wszystko, byle tylko przypodobać się wieśniakom ze Straży.
Budynek cekhauzu Straży Imperialnej był ogromny i biały. Na jego budowę zużyto trzysta czterdzieści cztery tony kilmakańskiego marmuru, nie mówiąc o innych materiałach. Mieszkańcy Murriny, Umiłowanego Cesarskiego Miasta II Kategorii, z początku nazywali tę pyszną budowlę Fontanną. Szybko jednak zaczęli nazywać ją Grobowcem. A potem w ogóle przestali ją nazywać.
Fontanna czy Grobowiec, cekhauz miał jednak wiele zalet. Jedną z nich była wielka liczba małych załomów i wnęk po zewnętrznej stronie murów. Odpowiednio doświadczony człowiek mógł się w nich doskonale ukryć.
Ruda była odpowiednio doświadczonym człowiekiem. W jednej sekundzie zniknęła sprzed oczu Prezzemoli i schowała się we wnęce. Chociaż Prezzemola była bardzo ciekawa, nie miała odwagi zbliżyć się do załomu, żeby zobaczyć, co tam robi kurwa.
A kurwa właśnie klęczała pod płaskorzeźbą, która najwyraźniej przedstawiała ogromną postać Cesarza, bo zamiast twarzy miała jednolitą, gładką płaszczyznę.
Gdyby w załom muru zajrzał któryś ze strażników cekhauzu, w pierwszej chwili pomyślałby pewnie, że jakaś zabłąkana pijana dziwka sposobi się do sikania. Zaraz potem zobaczyłby, że pijana dziwka wsuwa sobie palec między nogi, tam gdzie każda, nawet najpaskudniejsza baba ma swój drogocenny klejnot. Ruda nie była paskudna, więc na pewno nasz strażnik poużywałby sobie rozkosznie, zanimby ją zaaresztował.
Nikt jednak nie zaglądał w załomy i ruda mogła spokojnie wsunąć w swoją drogocenną cipkę przezroczysty pęcherz. Jeszcze raz poprawiła ułożenie palcem, sprawdziła, czy świństwo przylepiło się dobrze do wewnętrznych ścianek pochwy, poruszyła też udami dla pewności.
Pęcherz pochodził z ryby sciopalla, popularnej na południowych wybrzeżach Imperium. Dość szybko rozpuszczał się w organizmie człowieka, już po trzech godzinach nie było po nim śladu. Ale przez pierwsze trzy godziny dobrze spełniał swoje zadanie.
Ruda poprawiła spódnicę i wyszła z załomu. Okrążyła wielką statuę przedstawiającą wynędzniałego niewolnika z kłódką na ustach, podeszła pod rzeźbione wrota cekhauzu. Tą bramą zwykle wchodzili więźniowie, dlatego kiedyś nazwano ją Coverchio – wieko trumny w jednym z miejscowych dialektów.
Wartownik był młody, wysoki i, sądząc po zapachu, spocony. Twarz miał taką, jakby w oblicze różowej świnki ktoś wstawił wyłupiaste żabie oczy. Od razu było widać, skąd pochodzi. Północnik. Tak mówiono na przybyszów z dalekich, osobliwych, północnych regionów Cesarstwa.
Drgnął, gdy ruda nagle stanęła przy nim.
– Czego? – zapytał, udając, że patrzy gdzieś przed siebie. Starał się zachować obojętność i nie widzieć zielonych oczu, rudej czupryny i wydatnych ust.
– Gdy głód przyciska i w trzewia wnika, czas się przytulić do żołnierzyka – zrymowała przemyślnie ruda.
Ruda znała północników. Widziała, jak w bladoniebieskich oczach dryblasa rodzą się dwie myśli. Pierwsza myśl dotyczyła nikczemnych dziewek z Południa, które należało wiązać u słupa i chłostać witkami po gołym tyłku. Druga myśl mówiła żołdakowi, że takiej kobiety nie zobaczyłby nigdy w swej rodzinnej okolicy, choćby nawet przebiegł wszystkie wioski od Ihmistenkaupunki aż po Kamjenz. Obie te myśli – ta o chłostaniu i ta o pięknie – zaczęły rosnąć i nabrzmiewać, aby wreszcie połączyć się w jedno wspaniałe uczucie, które na Północy nazywają miłością, a na Południu – zboczeniem, okrucieństwem i bestialstwem.
– Nie ma drew na opał, zimna jesień zbrzydła, weź żołnierzyku dziewczynkę pod skrzydła – kontynuowała ruda.
– Czekaj – wydusił wreszcie z siebie szeregowiec Straży, szumnie nazwany żołnierzykiem. – Moja warta wnet się skończy, wezmę cię na stróżówkę. Bądź mi przy Bramie Kuchennej za dwa pacierze.
Stara Prezzemola zobaczyła tylko, jak coś czerwonowłosego przebiega tuż obok niej w stronę Bramy Kuchennej. Zdążyła jednak przerwać na chwilę potok wyzwisk pod adresem rudej kurwy, aby krzyknąć do niej: „Wspomóżcie, łaskawa pani”. Ruda jednak nie zwróciła na nią uwagi.
Bo ruda nie wiedziała dokładnie, co znaczy pacierz. Na wszelki wypadek śpieszyła się, jak mogła.
Brama Kuchenna mieściła się na końcu małej uliczki między dwoma wysuniętymi bastionami cekhauzu. Uliczka została kiedyś wybrukowana czaszkami poprzednich mieszkańców dzielnicy, ale te szybko się pokruszyły pod butami i kołami. Teraz wyłożono ją żółtawymi kamiennymi płytami dla wygody kwatermistrzowskich wozów, dostarczających strażnikom rybi tłuszcz, kiszone wodorosty, korzenie mokrzycy i inne rzeczy, którymi Cesarz żywił swoje najwierniejsze sługi.