Ale nie tylko słowa mogły okazać się kłopotliwe. Kłopotliwe mogły okazać się także niektóre obrazy. Takim obrazem był na przykład widok siedmiu młodych, szczupłych, wielkookich mężczyzn, którzy usiedli razem przy jednym ze stołów oberży.
Mężczyźni byli do siebie bardzo podobni. Trzech miało ciemne włosy, czterech jasne, ale poza tym wyglądali jak członkowie jednego rodu. Szlachetnego rodu. Delikatne rysy, proste nosy, duże jasne oczy, bladość cery. Intensywna, wręcz świecąca bladość.
Ale Tuomo też był teraz blady. Bo pojawienie się takiej kompanii nie mogło przynieść nic dobrego. To był nie tylko zły widok. To był zły znak.
– Wina – zadysponował jeden z mężczyzn, ciemnowłosy. – Wina, karczmarzu.
– Jestem oberżystą – warknął Tuomo, szukając najbardziej obelżywego sposobu zachowania, który mógłby zniechęcić takich delikatnych paniczów.
– Upraszam o wybaczenie – dziwnie łagodnie powiedział ciemnowłosy. – Poprosimy o wino z winogron, oberżysto.
– Nie ma.
– A ze śliwek?
– Tu nie nihoński burdel.
– A jakie jest?
– Gruszkowe, ale bardzo słodkie. I jabłkowe, ale bardzo kwaśne.
– To podajcie gruszkowe.
Cynowe kubki dźwięczały na tacy. I głośno brzęknęły, gdy Tuomo rzucił tacę na stół. Jeden z kubków przewrócił się, oczywiście, i słodka, lepka kałuża rozlała się i małym wodospadem spłynęła na kolana ciemnowłosego.
– Nic nie szkodzi – uśmiechnął się ciemnowłosy. Tunikę miał czerwoną, haftowaną w srebrne półksiężyce. Pewnie drogą i trudną do wyprania.
– Proszę przynieść cały antałek – dodał jeden z jasnowłosych.
Siedząc nad kałużą rozlanego wina, mężczyźni pili w milczeniu i szybko. Za szybko, jak na takich paniczyków. Po chwili poprosili o następny antałek. To też nie wróżyło nic dobrego. Jednak Tuomo poszedł na zaplecze, żeby wytoczyć beczułkę. W końcu był przecież oberżystą.
Poza tym, na zapleczu można było spokojnie się zastanowić. Pchnąć sługę z donosem do straży? To oznaczało śmierć. Kto o czymś donosi, ten o tym wie. A kto wie, ten sam jest wmieszany. Kto jest wmieszany, ten jest współwinny. Ale ten, kto jest współwinny i nie doniesie, jest jeszcze bardziej winny. To oznaczało Romb.
Tuomo, rzecz jasna, wolał śmierć niż Romb. Ale ciągle jeszcze liczył na to, że „delikatni” zamroczeni pójdą sobie, bez żadnych kłopotów. Pochylił się nad antałkiem, przewrócił go na bok i zaczął toczyć w stronę sali.
Kiedy tam dotarł, goście leżeli już pod stołem. Ale nie byli pijani. A kałuża na podłodze nie była już tylko winem. Strumienie, które wyciekały spod każdego ciała, łączyły się w jedno wielkie czerwone bajoro.
Każdy z gości miał rozpruty brzuch. Każdy miał w ręku sztylet. I chyba każdy cicho rzęził.
Samobójstwo było uznane za zbrodnię główną, ponieważ oznaczało samowolne wyłączenie się spod władzy Cesarza, cywilną dezercję. Jeśli nie można było ukarać delikwenta, któremu skutecznie udało się zgładzić, karano wszystkich, którzy byli zamieszani, pomogli dezerterowi lub nie zapobiegli dezercji.
Dlatego Tuomo Juhani Fusingrappa podszedł do jednego z konających i z dużym trudem wyrwał mu sztylet z kurczowo zaciśniętej pięści. Znalazł sobie kawałek suchej podłogi, jeszcze bez krwi i wina, położył się na brzuchu, podłożył sobie ostrze pod kałdun, a następnie rzucił się na sztylet.
Kiedy strażnicy wpadli do oberży, okazało się, że tylko oberżyście udało się zabić. „Delikatni” wcale nie byli aż tak delikatni. Wszyscy przeżyli zamach na swoje brzuchy. Wszystkich powleczono do cekhauzu, żeby zadać im kilka pytań. I żeby dokładniej popracować nad ich brzuchami.
Major Hengist urodził się na Zachodnim Wybrzeżu, na wyspie Fomorie, w miasteczku Rastis. Było to bardzo piękne miasteczko, nietypowe, bo pionowe. Wykute w ścianie białego klifu, zwieszało się nad zatoką. Dom stał na domu, a pomieszczenia mieszkalne wżerały się w głąb jasnej skały.
Miejscowi byli rudzi, niewysocy i twardzi. Twardzi, ale nie zawsze pozbawieni litości. Dlatego nawet sierota mogła przeżyć dzieciństwo. Z niejednym sińcem, ale nie przymierając głodem. Część mieszkańców wyspy uwielbiała się obżerać i częstować innych. Gdy rybacy wracali z połowu, zapraszali na plażę wszystkich sąsiadów. Wielkie ośmiornice tłuczono o skały, patroszono, polewano żytnią gorzałką i podpalano. Tak usmażonymi zażerało się całe bractwo od wieczora aż do rana.
Wtedy nie wyszedł jeszcze dekret o obowiązkowym przekazywaniu wszystkich dużych mięczaków Cesarskiej Wytwórni Biczów. Wolno było jeść ośmiornice. A gorzałki nikt nie żałował, bo było jej tyle, ile tylko dusza mogła zapragnąć.
Rodzice Hengista byli oboje jasnowłosi, wysocy, cisi, niepodobni do większości mieszkańców Rastis. Hengist prawie nie pamiętał ojca. Nie chciał pamiętać.
Wykręcona do góry głowa. Sina, blada i żółta. Oczy ściśnięte i wydłużone. Huśtał się jak marionetka zawieszona na boku podróżnego pudła kuglarza. Wisiał na maszcie własnego okrętu, bo w miasteczku nie było szubienicy. A w stolicy nie było jeszcze Rombu.
Później, kiedy Hengist podrósł, jedna z sąsiadek wyjaśniła mu, że jego ojciec był strasznym przestępcą. Żeglował po morzu, ale wypływał dalej, niż to zwykle rybacy robili. Pewnego razu mieszkańcy miasta zaczęli znikać, całymi rodzinami. I zawsze działo się to, gdy ojciec Hengista wypływał na morze. Pewnego razu ludzie zaczaili się na niego, gdy wyruszał w rejs. Łodzie otoczyły statek i ludzie wdarli się na pokład. Pod pokładem znaleziono rodzinę niejakich Estelów, z częścią dobytku. Przesłuchiwani, wyznali, że ojciec obiecał im, że zawiezie ich do pustego lądu, który odkrył za morzem, gdzie władza Cesarza nie sięga.
Szerzenie pogłosek o lądzie, nad którym Cesarz nie panuje i o którym nawet nie wie, było czymś jeszcze gorszym niż bluźnierczy i szaleńczy zamysł wywiezienia tam cesarskich poddanych. Po dokładnym śledztwie powieszono ojca. Jego żona, matka małego Hengista, zniknęła bez śladu, ale nikt nie był na tyle głupi, żeby się o nią dopytywać. Diamentowy Edykt o spiskach jeszcze nie został wydany, więc oszczędzono miasteczko.
Nie oszczędzono jednak całej wyspy, na której miasteczko stało. Mniej więcej przed dziesięciu laty wyspa Fomorie została dosłownie rozebrana, kamień po kamieniu. Białe głazy przewieziono na stały ląd, gdzie zbudowano z nich Cesarskie Miasto Jednookich. Resztki wyspy rozmyły silne prądy morskie. Mieszkańców, jak innych wyspiarzy, wywieziono na Północ. Część z nich po odpowiedniej operacji chirurgicznej zasiliła szeregi mieszkańców Miasta Jednookich.
Jedynym wyraźnym wspomnieniem pułkownika Hengista z dzieciństwa było obcięcie górnej części uszu. Hengist pamiętał tylko ból i wielomiesięczne ropienie, ale nie wiedział, kto mu to zrobił i dlaczego. Być może coś ukradł, ale przecież był na to za mały. Miał nie więcej niż trzy lata.
Teraz skończył trzydzieści siedem. Ale ciągle wyglądał młodo. Na osiemnaście.
Następnego dnia Hengist otrzymał dokładne rozkazy. Miał jechać na Północ, na pogranicze Wielokłosu, na terytorium klanu Pawężników, do wioski Wostrow w dystrykcie Kivitalo.
Jego towarzyszem miał być kapłan z Cesarskiej Służby Świątynnej. Ekspert do spraw datowania starych kopii Świętego Obrazu.
Hengist stawił się u Scarpii, żeby poznać tego eksperta. I od razu coś mu się w nim nie spodobało.
Ekspert miał fiołkowoniebieskie oczy, wystające kości policzkowe, wydatne wargi i wąskie kształtne dłonie. Kiedy podał rękę Hengistowi, pochylił się w sposób niezgrabny, zbyt szybki, jak dorastający chłopiec. Zresztą, na oko miał nie więcej niż dwadzieścia lat.
Hengist nie zdradził się żadnym gestem ani miną, wyczuł jednak, że ekspert doskonale wie, co on o nim myśli.
– Pan major Hengist – powiedział pułkownik Scarpia. – A to nasz ekspert świątynny, starszy haruspik Virma.