Na fartuszku pojawiło się tylko kilka małych plamek krwi.
Droga do Czwartej Wieżyczki Północnej prowadziła przez długi korytarz. Żeby go przejść, trzeba było mieć pretekst. Albo nóż.
Jonga ruszyła przed siebie. Wyszła z Pokoju Administracyjnego.
– Pan szafarz kazał, żeby mu nie przeszkadzać – powiedziała, dygając przed stojącym przy drzwiach lokajem.
– Spadaj – odparł lokaj, wyprostowany niczym lokaj.
Zbiegła po schodkach w dół i do korytarza. Na korytarzu nie było nikogo. Pierwszy załom. Nikogo. Szybko, szybko do drugiego załomu! Teraz na schody…
– Dokąd, kurwo?!
Głos należał do kobiety.
– Gdzie mój mąż?! – krzyczała tłusta baba, która wyłoniła się z okolic wejścia do piwnicy winnej. To była szafarka, w ręku trzymała brudną ścierę.
– Gdzie mój mąż?! I gdzie twój pokłon?!
Istotnie, Jonga nie ukłoniła się swojej zwierzchniczce. Ściera wylądowała na rudej głowie dziewczyny. Odruchowo pochyliła się i w ten sposób uniknęła siarczystego policzka, który tylko musnął jej włosy, jak gdyby baba chciała ją pogłaskać.
To już się kiedyś wydarzyło. Kiedyś Vendi podniósł rękę. Myślała, że ją uderzy, a on ją pogłaskał.
Zobaczyła go znowu, przez chwilę. Tylko przez jedną krótką chwilę, bo w następnej szafarka już nie chybiła. Potężny „manruvesciu”, jak nazywali tę technikę bicia wieśniacy, szarpnął głową Jongi i rzucił ją na ścianę. Kilka nowych plam krwi na fartuszku dołączyło do tych, które zostawił szafarz.
– On cię chciał wychłostać, a ty się wykupiłaś dupą, co?!
Na dziewczynę zwalił się cały ciężar szafarki. Baba rzuciła się na nią, aby drapać i szarpać za włosy. Lewa ręka Jongi była unieruchomiona. Prawa nie mogła sięgnąć do noża. Ale szamocząc się, natrafiła nią na coś innego.
– Już mi się nie kłaniasz? Myślisz, że będziesz szafarka?! Ty… Ty… Co ty… Co ty robisz, dziwko?! Wych! Wych! Wych!
Prawa ręka Jongi była pod spódnicą szafarki i dotykała tam czegoś, co prawdopodobnie było łechtaczką i to ogromną. Ogromną oraz bardzo pobudliwą.
– O wych! O wych! O wych! – krzyczała baba.
Zza załomu muru wyjrzała zaciekawiona twarz jakiegoś dziecka o wielkich czarnych oczach. Dziecko na pewno mogło zaalarmować służbę. Trzeba było coś zrobić. Jonga wykorzystała konwulsje baby, aby uwolnić lewą rękę.
Nóż. Krew. Wielkie ciało, które wije się i bulgocze, trzęsąc ogromnymi cycami pod suknią. Strach, ale też coś innego. Wielkie zadowolenie.
Vendi nie żyje. Dlaczego ma żyć coś takiego.
Kręcone włoski i wielkie czarne oczy nadal patrzyły. To był chłopczyk. Wyłonił się całkowicie zza zakrętu korytarza. Jondze zakręciło się w głowie.
– Nie bój się – poprosiła cicho. – Nic ci nie zrobię. Tylko nie krzycz. Nie bój się.
Chłopczyk nie bał się. Podszedł do martwej szafarki i kopnął ją w głowę.
Zabolało. Zabolało rudą. A nie myślała, że coś ją jeszcze zaboli.
– Dlaczego? – zapytała i nagle rozpłakała się. – Dlaczego? Brzydko zrobiłeś.
– La no me la piaz – powiedział odziany w aksamit chłopczyk. – La ga siga’ a mi baja.
„Nie lubię jej”. „Nakrzyczała na moją nianię”. Aksamitny chłopczyk mówił dialektem z południowych części Półwyspu. Dialektem mógł tutaj mówić tylko generał. I jego najbliższa rodzina.
– Zaprowadzisz mnie do tatusia? – zapytała Jonga w dialekcie.
– To nie tatuś. To pan generał.
– Ale to jest twój tatuś.
– Tak nie wolno mówić.
– I ty nigdy nie mówisz?
– Czasem w nocy, w łóżku. Jak nikt nie słyszy.
– A jak się nazywasz?
– Aldu.
– Daj mi rękę, Aldu. – Jonga złapała dłoń chłopca i dopiero po chwili zorientowała się, że upaprała ją krwią. Chyba baby.
– Tatuś… Pan generał jest tutaj – pokazał Aldu. – Pójdziesz tym korytarzem, a potem w lewo. Ale nie w prawo, bo tam są lokaje, oni nawet mnie nie wpuszczają do pana generała. Wejdziesz do pokoju, gdzie są damy mojej mamy, potem do pokoju mamy, potem do alkierza, a potem są małe drzwiczki do pokoju pana generała.
– Teraz tam nikogo nie ma?
– No nie, ale ty głupia jesteś. Przecież ci mówiłem, że tam są damy. I mama.
– Aha. To lepiej spróbuję pogadać z lokajami.
Generał Tundu Embroja spał. Od piętnastu lat jego życie na tym polegało. W jednej połowie wypełnione było snem, w drugiej połowie drzemką. A w całości koszmarami. Z krótkimi przerwami na tłuste i obfite jedzenie, które jeszcze bardziej potęgowało koszmary.
Dlatego generał nie za bardzo się zdziwił, kiedy nad jego łóżkiem pochyliło się umazane krwią widmo.
– Bądź cicho, to przeżyjesz – powiedziało widmo.
Generał spróbował przykryć sobie głowę kołdrą, ale widmo było nieubłagane. Ściągnęło kołdrę.
– Musisz powiedzieć mi jedną rzecz, to sobie pójdę.
– Przychodzisz z Turri Blanga?! – zajęczał generał.
Pewno jakiś szyfr wojskowy. Hasło wysłannika, pomyślała Jonga.
– Tak, przychodzę z Turri Blanga.
– Wiedziałem! – jęknął generał. – To nie była moja wina… To kwatermistrz… Kwatermistrz Hanaka… Powiedz, że to nie moja wina… – Generał zaczął wydawać takie dźwięki, jakby się dławił.
– Nie twoja – powiedziało widmo obojętnie i było to chyba jeszcze straszniejsze, niż kiedy groziło. – To nie twoja wina.
– Ja wypełniałem rozkazy!
– Pewnie. Wina tego, kto daje rozkazy. Jak mi powiesz, gdzie on jest, zostawię cię w spokoju.
– Kto? – wybełkotał generał.
– Cesarz.
Zapadła cisza. Zapadła i trwała, trochę za długo.
– No! Gdzie jest Cesarz!
– Aaaa… – zachrypiał generał. – Nie wiem! Nikt nie wie! Nikt nie może wiedzieć! Majestat Cesarza jest niedosiężny…
– Umrzesz.
– Nie wiem! Wiem tylko, że wielki ładunek solonych śledzi wyjechał z Murriny do Farsitan!
– Nie żartuje się z kogoś, kto przyszedł cię zabić – stwierdziła Jonga cicho i spokojnie.
– Nie żartuję! Cesarz podróżuje… Jako…
– Cesarz podróżuje jako solone śledzie?
– Tak! Dla niepoznaki! – jęknął generał i nagle zdał sobie sprawę z tego, że właśnie popełnił przestępstwo, za które niechybnie spotka go Romb.
Gdzieś daleko, za drzwiami, za długimi korytarzami, zaczęły się krzyki, na razie jeszcze odległe. Znaleźli szafarza albo jego żonę.
– Słuchaj, gnoju – przemówiło widmo. – Chciało mi się ciebie zabić. Ale jeśli mi powiesz, gdzie tu jest sekretne wyjście z pałacu… Na pewno takie masz… To może cię jednak nie zaszlachtuję.
– Pewnie! Pokażę ci! Idę z tobą!
– Co?!!!
– Po tym, co ci powiedziałem, ja też muszę uciekać.
– Z polecenia pułkownika Scarpii – mruczał Nihoniec siedzący na wygodnym fotelu. Znajdowali się w piwnicy zameczku. Piwnica była obszerna i dość jasna dzięki dwóm oknom pod sklepieniem. Na ścianach widniały hasła w rodzaju „Niech rzyje Cesaż”, wszystkie z okropnymi błędami ortograficznymi i wszystkie napisane krwią.
Hengist siedział przed Nihongiem, na o wiele bardziej niewygodnym stołku. Musiał się powstrzymywać, żeby nie masować sobie obolałych ramion. Upadł wcześniej na ręce, ale niedokładnie tak jak chciał.
Za stołkiem stało dwóch nihońskich szermierzy. Jeden z nich miał uniesioną do góry szablę w pozycji zwanej „ścięcie głowy”. Pierwsza śmiertelnie niebezpieczna przygoda majora Hengista spotkała go siedem mil za miastem.
– Major wywiadu… No niby jesteście wywiadowcą… Nawet glejt jakiś macie… Ale dlaczego bez munduru… – mruczał dalej Nihoniec, niby do siebie.
– Panie kapitanie, jadę w tajnej misji. To, że toleruję pańskie zachowanie, to tylko moja dobra wola – spróbował znowu Hengist.
– Niby jest tym majorem… – mruczał cały czas Nihong. – Ale ja tu mam rozkaz zatrzymywać wszystkich podejrzanych. Puszczę, będzie źle, bo puściłem podejrzanego. Nie puszczę, będzie źle, bo zatrzymałem starszego stopniem…