– To absurdalne, dlaczego uważacie, że jestem podejrzany?
– Podejrzany jest każdy – powiedział Nihong, po raz pierwszy patrząc Hengistowi w oczy.
– I każdego zatrzymujecie?
– Każdego. A co?
– Słuchajcie. Wszyscy chcemy uniknąć kłopotów…
– Hyyyy!!!! – zawył Nihong i wstał z fotela. – Tak mówi zdrajca. W służbie Cesarza nie unikamy kłopotów! Chcemy ich! Chcemy narazić się na wszystko! Twoje słowa to jawny dowód twojej zdrady!!!
Nihoniec zastygł i zamilkł, patrząc na przesłuchiwanego z teatralnym oburzeniem. Szermierze w swoich pozach także trwali niewzruszenie. Wreszcie skośnooki kapitan pochylił się nad Hengistem.
– A tak, mówiąc między nami – szepnął – jest major, jest kłopot. Nie ma majora, nie ma kłopotu.
W tym momencie do piwnicy wpadł kolejny żółty żołnierz. Ukłonił się nisko i ciężko dysząc, wyrzucił z siebie:
– Panie… Ten drugi… Ten gówniarz… To przebrana kobieta.
Przebrana kobieta. Podejrzana sprawa. Brak nihońskich burdeli w najbliższej okolicy. Triumfalny uśmiech Nihonga, który zbliżył swoją twarz do twarzy Hengista.
Hengist w jednej chwili stracił wszelką nadzieję na załatwienie sprawy za pomocą łapówki. Zobaczył nagle, jak kilku nihońskich żołnierzy zakopuje nagie ciało do jamy w ziemi w górskim wąwozie. Jego ciało, Hengista. Obok leżała naga Virma, z kałużą krwi między nogami.
Namacał językiem maleńki, podłużny kształt przylepiony do podniebienia. Oderwał go czubkiem języka, ścisnął w zębach i dmuchnął.
Skośnooki kapitan zachłysnął się powietrzem. Na jego gardle pojawiła się maleńka kropelka krwi. Potem przewrócił się na ziemię i uleciał do Krainy Powtórnego Dzieciństwa. Trucizna, którą wypełniona była strzałka dmuchawki, stawała się zabójcza w zetknięciu z krwią, ale nie ze śliną.
Przez straszliwie długą krótką chwilę Hengist czekał na śmierć. Szermierz jednak nie poruszył się. Błogosławieni Ukryci, pomyślał major.
– Baczność! – krzyknął.
Nihońcy pokornie schylili głowy. Najwyraźniej pomyliły im się komendy. Major pochylił się nad trupem i wyjął mu z ręki swoją odznakę. Odwrócił się i pokazał ją szermierzom.
– Jestem tu najstarszy stopniem – powiedział. – Przejmuję dowodzenie. Wasz niegodny kapitan został ukarany. Macie oddać broń.
Szermierze popatrzyli na siebie niepewnie. Wyglądali teraz jak skarcone dzieci. Trzeci Nihong przy drzwiach klęczał i bił pokłony czołem o podłogę.
– Szybciej – dodał Hengist, odzyskując w całej pełni swój metaliczny głos. – Karą za nieposłuszeństwo jest śmierć. Taka sama śmierć jak ta, która spotkała waszego kapitana.
Szermierze najpierw rzucili broń, a potem sami padli na kolana. Stukot i brzęk na chwilę wypełniły piwnicę. Echo. Przez sekundę Hengist wyobraził sobie, jak brzmiałyby tutaj wrzaski torturowanego. Jego własne wrzaski.
Błogosławieni Ukryci, pomyślał znowu major. Stworzyli tak Nihońców, że ci nie mogą żyć bez przełożonego.
– Nie masz broni? Prowadź do kobiety – powiedział do płaczącego Nihonga przy drzwiach, zabierając szable z podłogi i odpinając klucz od paska trupa. – Wy zostajecie tutaj! – dodał, widząc, że szermierze próbują podnieść się z klęczek.
Jeden z nich próbował coś powiedzieć, ale drugi powstrzymał go jednym słowem, czymś, co brzmiało jak „kami”. Hengist nie znał tego słowa.
Zamknął drzwi od piwnicy na potężny zamek i przypasał obie szable do troków.
– Są tu jeszcze jacyś żołnierze?
– Nie, panie. – Nihong kłaniał się szybko i bez przerwy.
– Gdzie ta kobieta?
– W celi obok… tu już zaraz… już chwileczkę… już tu… – nie przestając mówić, żołnierz prowadził go do wielkich żelaznych drzwi, które z mozołem odryglował.
W środku siedziała Virma. Siedziała bokiem, skulona, z głową w kolanach, i płakała cicho. Ręce miała związane z tyłu sznurem, a usta zakneblowane płóciennym bandażem. Poza tym, nic na sobie nie miała. Spod ud wyciekało jej coś czerwonego.
Hengist pochylił się nad nią i podniósł. Delikatnie, czubkiem szabli przeciął bandaże knebla i sznur na rękach. Zdjął kurtkę i zarzucił na jej nagie ramiona. Dopiero potem odwrócił się do Nihońca.
– Gdzie reszta żołnierzy? – zapytał.
– Nie ma.
– Co to znaczy nie ma?
– Nie ma. Tylko ja tu byłem. – Nihongowi chyba drżały wargi, lecz nie dało się tego zobaczyć, bo pochylił głowę. Wiedział, co go czeka.
Hengist sięgnął po szablę, którą miał u prawego boku. Ale jej nie znalazł.
Coś błysnęło, coś obok przeleciało i upadło przy ścianie. Kawał mięsa z twarzą. Głowa. Głowa Nihonga. Virma kopnęła ją w stronę miejsca, gdzie przedtem sama siedziała. A potem oddała Hengistowi szablę.
– Twoja krew – odezwała się, ale nie był to ludzki głos. Mówiła do trupa. – Twoja krew zmyje moją.
Dopiero potem popatrzyła na Hengista.
– To jest porządek – powiedziała. – Tak wygląda porządek twojego Cesarstwa.
Porządek jednak był. Po raporcie, który Hengist zawiózł do oddalonej o półtorej mili komendantury żandarmerii w Killach, do zameczku przyjechał oddział wąsaczy z klatkowozem. Dwaj nihońscy szermierze zostali zapakowani do klatki.
Killach było małym miasteczkiem, gdzie publiczne egzekucje odbywały się nie częściej niż raz na miesiąc. Dlatego zapanowało ożywienie, gdy następnego dnia trybunał wojskowy ogłosił wyrok. Sędzia miał do wyboru dwie przewidziane przez kodeks kary: „śmiertelne piekło” albo Romb. Ze względu na obecność Hengista i Virmy w miasteczku wybrał łagodniejszą karę. „Śmiertelne piekło” trwa tylko jeden dzień, ale za to może odbyć się na miejscu, a sędzia chciał, żeby major i kapłanka mogli widzieć, co spotyka tych, którzy ich obrazili.
Nawet Virma zrozumiała, że musi iść na egzekucję. Była gościem honorowym, jej nieobecność wydałaby się czymś bardzo podejrzanym. Nie mogła też wykpić się koniecznością rytualnego oczyszczenia, bo Hengist, sam nie wiedząc dlaczego, nie wspomniał w raporcie o najgorszym, co ją spotkało.
Siedziała teraz na wyściełanej ławie z oparciem, obok sędziego, starosty i pułkownika Lechentena, szefa miejscowej komendantury. Jej oczy, wcześniej fiołkowoniebieskie, teraz wydawały się szare.
– Najpierw kapłani – powiedział komendant Lechenten, rumiany grubasek. – Jak to mawia lud: stypa, sąd czy zaręczyny, klecha zawsze nos swój wtryni. Za przeproszeniem pani haruspik.
Kapłani zaczęli obchodzić rusztowanie ze Świętym Obrazem, wyniesionym na tę okazję z miejscowej świątyni. Mierzył dziesięć łokci na dziesięć i był starannie przykryty. Od czasu do czasu najstarszy z kapłanów za pomocą pozłacanego rzeźbionego drąga odsłaniał jeden fragment, ukazując jedną z wymalowanych na płótnie twarzy i rąk, jedno z serc lub jelit. Lud wrzeszczał wtedy i podskakiwał, a smród, jaki podnosił się z trzepoczących kapot, docierał nawet do wyściełanej ławy, gdzie siedzieli Hengist i Virma.
– Oj, nie myje się nasz ludek – gaworzył dalej Lechenten. – Przypomniało mi się takie przysłowie o chamach… To znaczy, przypomniało, ale zaraz umknęło… Jak to było?…
Dwóch szermierzy, którzy jako jedyni pozostali z załogi zameczku, rozebrano do naga i powieszono za nogi na specjalnej szubienicy. Zwisające w dół ręce związano i przymocowano do podłogi szafotu. Pomocnicy katowscy, którzy ich podwieszali, zeszli z rusztowania. Zastąpili ich Mistrzowie.
Zgodnie ze Srebrnym Edyktem o Śmiechu Zwycięzcy, były to dwie pękate figury we włochatych skórach niedźwiedzich. Na twarzach mieli pocieszne maski, bardziej przypominające prosiaczki niż misie, ale ludowi to nie przeszkadzało. Jedyną częścią ich ciała wolną od przebrania były różowe dłonie, małe i ruchliwe.
Mistrzowie zaczęli swój komiczny, niezgrabny taniec, podśpiewując przy tym, jak tylko pozwalały im maski. Ich ręce jednak nie były niezgrabne. Nagle podczas tańca jeden z nich wbił mały, ostro zakończony lejek w pierś nagiego skazańca.
Ryk. Ryk, który powtórzył się jeszcze kilkadziesiąt razy. Mistrzowie wbijali lejki przez blisko godzinę. Co prawda, podskakiwali coraz wolniej, bo się męczyli. Byli jednak wciąż na tyle zręczni, że z lejków popłynęło zaledwie kilka kropel krwi. Z wyściełanej ławy wszystko było widać bardzo dokładnie.