Выбрать главу

Skazańcy już nie krzyczeli. Ich żółtawe ciała drżały jak oskubany kurczak na wietrze. Z sinych ust płynęło strużkami coś brązowoczerwonego, ściekało im na nos i oczy. Musieli sobie poprzegryzać języki z bólu. Wszystkie lejki były wbite pod ostrym kątem, z otworem skierowanym w górę. Ułatwiło to następny etap operacji. Do lejków wlano żywicę jadodrzewu.

Nihońcy ożywili się nagle i zaczęli wić, chociaż nie krzyknęli. Żywica była rzadka, prawie płynna i miała silne właściwości żrące.

– Powieszenie za nogi ma tę zaletę, że utrzymuje napływ krwi do mózgu – powiedział medyk wojskowy, siedzący na ławie obok komendanta. – Skazany praktycznie nie ma żadnych szans, żeby stracić przytomność.

– Chi, chi, chi, chi!!! – zachichotał cieniutkim głosem starosta. Miał prawie osiemdziesiąt lat.

Komendant nic nie powiedział. Wyglądał tak, jakby przez cały czas usiłował sobie przypomnieć przysłowie o chamach.

Po dłuższej przerwie Mistrzowie przystąpili do ostatniego aktu spektaklu. Żywica jadodrzewu była także łatwopalna, ale mogła palić się bardzo długo. Misiowaci oprawcy podpalili wyloty wszystkich lejków. Teraz płyn, który drążył sobie powoli drogę w głąb ciała, był nie tylko żrący, ale także coraz cieplejszy.

Skazańcy ryknęli. Z rusztowania dobiegł zapach jak z patelni.

– Mam! – krzyknął komendant Lechenten. – Przypomniałem sobie! Jaka jest różnica między chamem a świnią? Świnia czasem wjedzie na pańskie pokoje, a cham nigdy, nawet upieczony!

Płomienie lizały żółtawą skórę. Zapach spalonych włosów, jak gdyby ktoś opalił sobie brwi nad ogniem, zaczął powoli dokuczać widzom. Rozkaszlał się tłum i sędziwy starosta. Ten jednak, nawet kaszląc, nie przestał chichotać. Hengist spojrzał na Virmę, ale ta ani nie drgnęła.

Mściwa, pomyślał. Ma prawo.

W tym momencie usłyszał to. Usłyszał, co ryczy zmasakrowana tusza ludzka, wisząca na rusztowaniu. Coś, co jeszcze niedawno klęczało przed nim, powierzając mu swój los.

– Ka… mi!!! – wył skazaniec. – Kami!!!…

Wieczorem, w karczmie, siedział w półmroku, obserwując, jak gospodyni lepi ciasto ze zmielonej gotowanej fasoli i suchej żytniej mąki. Z ciasta powstawały pierogi, gospodyni nadziewała je ostrymi, świeżymi porami i tłuczonymi smażonymi orzechami. Major dawno nie widział takiego dobrobytu. Najwyraźniej była jakaś prawda w tym, że im dalej od stolicy, tym więcej jedzenia. Górale chomikowali przysmaki dla siebie, podczas gdy w Murrinie ludzie żywili się kiszonymi wodorostami z bagien.

Było też mięso, pieczone kurczaki, ale kiedy Hengist zobaczył, jak kobieta je przygotowuje, poprosił o danie jarskie. Kurczaki wisiały na hakach, a potężna, kanciasta gospodyni wlewała im oliwę bezpośrednio w mięso za pomocą małych lejków wbijanych w ciało.

Na Virmie to wszystko nie zrobiło żadnego wrażenia. Poprosiła o kurczaka i wino gruszkowe, podczas gdy Hengist usiłował nie myśleć o tym, kto kogo zainspirował: kucharze katów czy odwrotnie.

– Twarda jesteś – powiedział, gdy wrócili z kuchni do sali jadalnej.

Sala była całkowicie pusta, jeśli nie liczyć drewnianego, gładkiego, lakierowanego posągu naturalnej wielkości, który stał w kącie i najwyraźniej przedstawiał Cesarza, bo zamiast twarzy miał jednolitą płaszczyznę, też drewnianą, gładką i lakierowaną.

Byli tu jedynymi gośćmi i nikt nie mógł ich słyszeć.

– Jestem.

– Nie brzydzisz się?

– Czego? Wina?

– Nie, kurczaka po tej egzekucji – powiedział, a dopiero potem pomyślał, że lepiej jej o tym wszystkim nie przypominać.

– Po egzekucji… – zamyśliła się Virma. – Ja jej nie widziałam. Ja tam spałam. Specjalnie to przespałam.

– Przecież miałaś otwarte oczy.

– No i co z tego? Umiem spać z otwartymi oczami. Ty przecież też.

Hengist zamarł na sekundę. A po sekundzie miał już pewność, że pani haruspik jest agentką. Agentką Scarpii albo funkcjonariuszką jakiejś wewnętrznej kapłańskiej służby. Tylko ktoś taki mógł mieć tak szczegółowe dossier na jego temat.

Dawniej, w koszarach, jako kadet miewał kłopoty, bo często, śpiąc głębokim snem, miał otwarte oczy podczas nocnego obchodu, a jak wiadomo, na rozkaz „spać!” żołnierz natychmiast zamyka oczy i nie otwiera ich aż do pobudki. Na szczęście nocny kapral nie chciał łamać palców dobrze zapowiadającemu się żołnierzowi. Gdy zastosował już wszystkie lżejsze kary, uznał, że trzeba przyzwyczaić się do otwartych oczu młodego Hengista.

Major Hengist natomiast nie mógł przyzwyczaić się do tego, że starszy haruspik Virma tyle wie.

– Skąd to wiesz? – spytał otwarcie.

– Widziałam wczoraj, jak przysnąłeś, czekając na spotkanie z naszym komendantem. Widziałam, że śpisz, choć oczy miałeś otwarte. Byłeś bardzo zmęczony – dodała łagodnie Virma.

– Wiesz, Virma, jeśli ktoś jest tak… nie powiem wszechwiedzący, ale spostrzegawczy, nie powinien się aż tak obnosić ze swoją wszechwiedzą. A skoro tyle wiesz, to może wiesz, co znaczy po nihońsku „kami”?

– Nie będę się obnosić ze swoją wszechwiedzą – odparowała Virma.

– Wybacz. Powiedziałem to ze względu na ostrożność. Przecież wiesz, że możesz mi zaufać.

– Nie wiem. Obroniłeś mnie? To twój obowiązek. Doniesiesz na mnie? To też twój obowiązek.

– Wcześniej się mnie nie bałaś.

– Nie boję się. Mam Topazowy Glejt.

– Nadal wierzysz w glejty? – powiedział Hengist i natychmiast ugryzł się w język. Jak to możliwe, że to powiedziałem?! – pomyślał. Zaczynam jej ufać.

– Widzę, że ty też się nie za bardzo boisz. Robisz się nieostrożny?

– Oczywiście, wierzę w glejty – poprawił się Hengist powoli. – Wierzę. Tylko są źli ludzie, zdrajcy, którzy ich nie honorują.

– Robisz się nieostrożny… – ciągnęła Virma, jak gdyby nie słysząc, co mówi. – Skoro tak, to ja też będę nieostrożna. Powiem ci, czym jest „kami”. Czy wiesz, skąd pochodzą Nihońcy?

Łukowate mostki z drewna, nabijane wielkimi miedzianymi ćwiekami. Kanały, wijące się i rozgałęziające w setki wąziutkich kanalików, niekiedy nie szerszych niż łokieć. Nadbrzeża z kamiennymi murkami, dachowanymi zieloną glazurą. Pałacyki o spiczastych dachach i szerokich okapach, niemal zakrywających całe podwórce. Niskie pawilony o zwiewnych płóciennych ścianach i zaskakująco masywnych oknach zdobionych metalową kratą kutą w kwiaty i liście. Pływające ogrody na wielkich płaskich tratwach. Całe zatoki, całe akweny, gdzie specjalnie dla ozdoby miasta hodowane są ogromne lilie morskie.

Właśnie między takimi ogromnymi, białymi i fioletowymi liliami utknęła mała łódka, zmierzająca ku nadbrzeżu. Siedziało w niej dwóch mężczyzn. Jeden z nich był młody, ale już tłusty, brodaty, o dziwnie opalonej, beżowej skórze. Dla każdego ze strażników nadbrzeża, który zainteresowałby się łódką, byłoby jasne, że beżowy bardzo się boi.

Beżowy nie bał się jednak strażników nadbrzeża, a jeśli nawet, to nie ich bał się najbardziej. Bał się swojego towarzysza, drugiego pasażera łódki.

Ten siedział bez ruchu, opierając się plecami o wysoką, rzeźbioną w smoki rufę. Całe jego ciało spowijał czarny płaszcz. Na twarzy, zgodnie z kwietniowym obyczajem, miał maskę. Maska przedstawiała demona, któremu z czoła zamiast rogów wyrastały małe rączki. Nihońcy takiego diabła nazywali Sarutahiko.

Naokoło łodzi rozciągał się nieruchomy dywan lilii morskich. Wyglądał tak, jakby można było po nim chodzić. Tyle że od czasu do czasu falował i chlupotał.

– Zaraz ruszę, panie – szepnął beżowy, ściskając w dłoni drążek wiosła. – Zaraz podpłyniemy, patrzę tylko, czy chodzi jaki strażnik po nadbrzeżu…

– Płyniemy do brzegu – powiedziała słodkim, miękkim głosem wyszczerzona maska.

Beżowy skulił się. Wiedział, że to rozkaz.

– Płyniemy do brzegu – ciągnął słodkousty przybysz. – Płyniemy, płyniemy. Strażnicy nie zwracają uwagi na łódki, łódek przypływają tu setki. Ale na pewno zwrócą uwagę na łódkę, która stoi bez sensu na środku akwenu przez ćwierć godziny.