Był świt. Naokoło nie było żadnej innej łódki.
– Tak jest, panie – po dłuższej chwili odpowiedział beżowy. – Tak jest, panie mój.
Wiosła plusnęły, z szelestem i chlupotem rozgarniając wielkie i lekkie lilie. Nadbrzeże zaczęło się przybliżać.
Nagle między kwiatami, tuż koło łódki, coś błysnęło, parsknęło i na chwilę pokazało się nad wodą. Tylko na chwilę, ale to wystarczyło, żeby beżowy przestał wiosłować.
– Płyniemy, płyniemy, płyniemy – kontynuował cicho demon. – Nie ma co się bać. Płaska, zielonkawa głowa, żabie oczy, dwa rzędy zębów wyglądających jak kołki… Mały okaz, nawet nie spróbował złapać za wiosło. To tylko duże rybożerne zwierzę. Głównie rybożerne, tak jak mieszkańcy tego uroczego miasta, nasi przyjaciele Nihońcy. Szkoda, że nie są tylko rybożerni. Szkoda, że nie żyją w morzu. Żyją na ziemi. Na naszej ziemi… Bo to jest nasza ziemia. Taglianta płynie przez nasze ziemie. Te wyspy powstały z naszej ziemi, którą Taglianta wypłukała i zaniosła do ujścia. I tu, na tych okruchach naszej ziemi, zalęgło się robactwo. Zalęgli się Nihongowie. Piraci, którzy pożerają nie tylko ryby, także złoto i srebro. Między innymi, nasze złoto i srebro.
Beżowy chybotliwie stanął w łódce, złapał się oburącz słupa, który sterczał z wody przy nadbrzeżu. Bał się wpaść do wody. Bał się wpaść w ręce strażników. Bał się wpaść w ręce człowieka w płaszczu i masce.
Człowiek w płaszczu i masce wyskoczył lekko na pierwszy stopień schodów. Nie poślizgnął się, choć były mokre i pokryte glonami.
– Nie bój się – powiedział do beżowego. – Wracaj do Plangi, do Kalonyma. Powiedz mu, żeby otworzył bramy srebrzystej drogi. Zapamiętasz?
– Ma otworzyć bramy srebrzystej drogi? To wszystko?
– Tak. Sprawiłeś się dobrze, chociaż wszyscy uważali cię za najgorszego oficera, jakiego tylko najęła Planga. Kiedyś zostaniesz generałem, Tundu Embroja.
– Dziękuję, mój panie… Czy może mój królu? – Lizusostwo było tym polem, na którym Tundu mógł zdobyć się na pewną odwagę.
Demon nie zezłościł się.
– Możesz powiedzieć „mój ojcze” – powiedział.
Tundu z ulgą powrócił do łodzi i zaczął wiosłować co sił w stronę laguny. Wiedział, że takie długie przebywanie przy nadbrzeżu było wielkim ryzykiem. Ale jeszcze większym ryzykiem byłoby okazanie zniecierpliwienia. I to podczas tak ważnej rozmowy.
Podczas kiedy radość ze spodziewanych awansów i strach przed strażnikami wód miasta równocześnie szarpały oficerem w łódce, na nadbrzeżu postać w masce i płaszczu czuła tylko radość. Cichą i narastającą.
Nie wszystkie zatopione w porannej, różowej mgiełce pawilony spały. Nie spały też wszystkie domy. W niektórych, wyglądających jak pokryte złotem pagody, migotały światełka. Rozlegały się kobiece śmiechy, śpiew i muzyka jękliwych miedzianych instrumentów.
Tak, miasto Shiwakyo było piękne. Należało to wykorzystać, póki można.
Postać w płaszczu zniknęła we mgle wypełniającej zaułki i kanały. Widać ją było od czasu do czasu, jak przemykała przed oświetlonymi oknami oberży, które zarazem, jak to u Nihongów, służyły za zamtuzy.
Przybysz nie wszedł jednak do żadnego z nich. Zatrzymał się dopiero przy Shinkan, centralnym placu miasta. Centralnym, ogromnym i jedynym. Plac Shinkan na wyspie Shinkan był jedynym placem, bo inne wyspy i wysepki Shiwakyo były zbyt małe albo zbyt zabudowane, aby wygospodarować na nich dosyć miejsca na plac.
Było to też jedyne miejsce, w którym Nihońcy mogli wznosić wielkie, wysokie i ciężkie gmachy. Wyspa Shinkan, jako jedyna w całym Archipelagu, miała skalne podłoże. Dlatego uważano ją za miejsce święte.
Na środku placu stała gigantyczna kamienna świątynia poświęcona Amenouzume. Nihongowie nie czcili Ukrytych, nie znali też – co logiczne – Świętego Obrazu. Natomiast oddawali cześć innym, mało wzniosłym istotom, które nazywali Głowami. Według ich mitologii, miało ich być osiem milionów. Amenouzume była jedną z Głów.
Żeby wejść do środka, trzeba było podać hasło, znane tylko nielicznym, najbardziej szanowanym członkom nihońskiej arystokracji. Oraz paru szpiegom.
Przybysz znał hasło. Wszedł do przedsionka świątyni. Zdjął buty i usiadł na macie. Dwaj łysi kapłani, uszminkowani niczym najobrzydliwsze stare kurwy, wśród starannie wystudiowanych chichotów przynieśli mu ziołowy napitek, wódkę ryżową i poczęstunek, polegający na mikroskopijnym kawałku suszonej ryby. Przybysz siedział przez cały czas bez ruchu, nie dotykając jedzenia ani picia.
Po chwili wyszedł do niego starszy kapłan o niezwykle dostojnym głosie i jeszcze bardziej krzykliwym makijażu.
– Jeśli nie chcesz jedzenia ani picia, to cóż pragniesz otrzymać?
– Przybyłem tu, aby więcej dawać niż brać.
– Zaiste, wiele musisz mieć do dania, albowiem my damy ci dużo.
– Oto, co mam do dania – powiedział przybysz w masce i położył przed sobą sporej wielkości diament.
– Powiedz, kim jesteś?
– Pielgrzymem, który niesie ze sobą dary pokoju.
W rozmowie, którą toczyli, znalazły się wszystkie elementy hasła. Kapłan wstał i już po chwili obaj wspinali się po stromych schodach spiralnego korytarza na wysoką, dwudziestosążniową wieżę świątyni Amenouzume. Była to najwyższa budowla w Shiwakyo.
Na górze przybysz został zaprowadzony do małej salki o papierowych ścianach, gdzie przeproszono go na chwilę. Kiedy został sam, zaczął przyglądać się rzeźbionemu słupowi na środku sali. Według legendy był to słup, naokoło którego tańczyła Amenouzume, co wyobrażały oplatające go rzeźby. „Głowa” tańczyła, śmiejąc się.
Po chwili przybysz nie tylko mógł patrzeć na śmiech, ale także go usłyszeć. Razem z cichym tupotem drobnych stóp.
Do salki wbiegły cztery kapłanki. Wszystkie były Nihonkami i wszystkie były identyczne. Miały długie, ciemne włosy upięte w fantazyjne koki i długie szaty. Dwie z nich trzymały w ręku instrumenty.
– Jestem Mistrzynią Fletu – przedstawiła się pierwsza. Rzeczywiście w dłoniach trzymała flet, ale inne dziewczyny roześmiały się.
– Jestem Mistrzynią Strun, o delikatnych palcach – przedstawiła się druga.
– Jestem Mistrzynią Śpiewu, wydobądź ze mnie najdoskonalsze tony – powiedziała trzecia.
– Jestem Mistrzynią Tańca, mój ulubiony taniec to Taniec Konia – powiedziała czwarta.
Za nimi weszła służebnica, niosąc wino śliwkowe i ryżowe, kraby zapiekane w cieście sezamowym zawinięte w ryż i wodorosty, maleńkie małże atta, ogromne małże królewskie, ikrę miecznika, suszone mięso wieloryba, zielony chrzan, siekany imbir i surowe jaja.
Przybysz patrzył łapczywie, ale nie na małże i kraby.
– Może zabawimy się ze służebnicą? – zaproponował. – Zwiążmy ją.
Amenouzume była patronką aktorek, tancerek i dziwek. Na szczycie wieży świątynnej mieścił się najlepszy zamtuz w Shiwakyo, a co za tym idzie, na świecie. Była to zarazem najlepsza restauracja.
Przybysz spędził na wieży dwa dni. Nikt tak długo nie przebywał w tym przybytku i kapłan liczył na wyjątkowo wysoki rachunek. Przez cały czas gość nie zdjął maski.
Pierwszy wieczór demon spędził przy związanej służebnicy. Razem z czterema kapłankami poddawał ją różnym drobnym torturom. Włożył jej trochę zielonego chrzanu do odbytu, ale zaraz wlał tam surowe jajko, żeby złagodzić bóle. Wielokrotnie też zgwałcił ją, a nad ranem zasnął. Obudził się koło południa, zjadł zupę z gryczanym makaronem, siekany omlet z ośmiornicą i marchwią oraz marynowane młode kalmary. Do wieczora gawędził z kapłankami, aż wreszcie zaczął je wypytywać o to, co czuły, dręcząc służebnicę. Kapłanki chichotały i oczywiście udzielały mu profesjonalnych odpowiedzi, takich, które miały go podniecić. Wyczuł jednak szybko, że Mistrzyni Fletu dałaby się związać.
Zaproponował jej to. Po kilku zażenowanych śmieszkach, Mistrzyni Fletu zarumieniła się i skinęła głową, a trzy pozostałe kapłanki rzuciły się na nią i zaczęły zdzierać z niej odzienie. Już po chwili klęczała przed nim naga, a on przywiązywał jej ręce do słupa na środku sali.