Rozejrzał się ostrożnie, ale zobaczył tylko drewniany posąg Cesarza bez twarzy. Wrócił wzrokiem do stołu i napotkał wzrok Virmy. Ciągle zły.
– Nie powiedziałaś mi, co z tymi Nihońcami – zaczął Hengist lekkim tonem, żeby rozładować podejrzenia. Czuł, że ona podejrzewała, że on coś podejrzewa.
Gospodyni wniosła jedzenie. Pierogi pływały w gęstym, złotym, słodko-ostrym sosie brzozowym. Hengist rzucił się na nie. Był tak głodny, że nawet egzekucyjny swąd kurczaka już mu nie przeszkadzał. Przegryzł obły i smakowity kształt, połknął, powtórzył tę operację jeszcze kilkanaście razy, popił słodkim winem gruszkowym, a dopiero potem ponowił pytanie.
– Nie powiedziałaś mi, co z tymi Nihońcami. Co znaczy słowo „kami”?
– Wybacz, ale już pójdę spać – powiedziała Virma.
Wiedział już, jak nazwać to, co usłyszał w jej głosie. To był żal.
W tym momencie posąg Cesarza bez twarzy ruszył przed siebie, stękając głośno.
Ze wszystkich drzwi wyskoczyli żołnierze. Jeden z zielonych uniformów rzucił się na Virmę, zatykając jej usta. Drugi kopnął krzesło Hengista, przewracając je razem z majorem. Zanim Hengist zdążył wstać, dwa inne zielone ciężary zwaliły mu się na plecy. Pierogi zawróciły w stronę gardła.
A posąg przez cały czas szedł do przodu i stękał. Nagle zdarł z siebie jednolitą drewnianą płaszczyznę, która zastępowała mu twarz. Pod spodem ukazało się rumiane oblicze komendanta Lechentena.
– Gęba! Gęba! – krzyknęło coś, a potem wielka, twarda łapa wbiła się w rozdziawione do krzyku usta Hengista. Palce obmacały podniebienie – najwyraźniej szukały dmuchawki – zanim major zdążył je ugryźć.
– Kurwo ty! – krzyknął żołnierski głos i Hengist poczuł ból w potylicy. Zanim w ogóle przestał czuć.
Ciemnowłosy i ciemnooki młodzieniec stał pod ścianą, z rękami uniesionymi do góry. Uniesionymi, bo przykutymi do ściany za pomocą bardzo ciasnych obręczy. Obręcze gniotły, piekły, swędziały i mrowiły, a dłonie całkowicie straciły czucie, jak kawałki drewna.
Jak na kawałki drewna, były bardzo pięknie rzeźbione.
Bo młodzieniec był piękny. Piękny cały. Miał piękne dłonie, piękne nogi, piękne biodra i ramiona. Nos duży, ale regularny, prosty i wąski, znamionujący piękny charakter. Oczy duże, ciemne i wilgotne jak wiśnie, znamionujące piękne wnętrze.
Wnętrze, do którego konfesariusz Ajgaj zaraz miał się dobrać. Dokładnie rzecz biorąc, miał się dobrać do wnętrza w sensie psychicznym poprzez drobne operacje dokonane na wnętrzu w sensie fizycznym.
– Najpierw otworzymy brzuch – powiedział do młodzieńca tonem poufało-profesjonalnym, jak gdyby rozmawiał z asystentem, a nie z ofiarą.
Młodzieniec był bardzo blady. W ogóle był blady z natury, a teraz wręcz świecił. Poza nim, w sali świeciło jeszcze kilka pochodni.
Konfesariusz Ajgaj nie świecił. Był raczej smagły. Smagły, chudy brunet, nawet przystojny, ale jednak nie mógł się równać z nagim, przykutym do ściany chłopakiem.
– Istnieje wiele innych, mniej ryzykownych procedur badawczych – dodał po chwili. – Na przykład przypiekanie. Niemniej jednak widok własnego otwartego brzucha robi na ludziach niezatarte wrażenie. Od razu chcą mówić. Choć nie wszyscy mogą.
Przez chwilę w sali panowało milczenie. Konfesariusz polerował swoje skalpele, nożyce, dłutka, a nawet jedno wiertło.
– Na pewno będziesz mnie błagał, żebym tego nie robił – zaczął, chuchając na coś, co wyglądało jak przyrząd do wykrawania pierogów. – Ale ja to zrobię. Bardzo precyzyjnie, aż zobaczysz własne jelita równie wyraźnie, jak te, które widać na Świętym Obrazie. Na razie ich nie uszkodzę, ale postaram się, żeby szczególnie bolało.
Od strony chłopaka dało się słyszeć coś w rodzaju krótkiego zachłyśnięcia.
– O, co to? – ożywił się konfesariusz. – Pękamy?
– Panie!… – wybełkotał chłopak. – Panie, jestem niewinny…
– Ja też – odpowiedział konfesariusz.
Więzień wpatrzył się zachłannie w oprawcę, jak gdyby szukał jakichś śladów miłosierdzia w tej niezrozumiałej odpowiedzi.
– Ja też – powtórzył Ajgaj i zadarł koszulę.
Na plecach i pod pachą konfesariusza, na jego żółtawej skórze, kwitły wielkie, krwistoczerwone bąble, które pulsowały, jak gdyby samodzielnie oddychały.
– To bardzo boli, szczególnie pod pachą – powiedział konfesariusz. – Takie uczucie, jakby ktoś cię rżnął rozżarzonym ostrzem. Dlatego postanowiłem, że bardzo rozgrzeję narzędzie, którym cię porżnę.
Chłopak szarpnął się. A potem zapłakał.
– Mnie boli. Dlaczego ciebie miałoby nie boleć – dodał Ajgaj i podszedł do pięknego, płaskiego brzucha więźnia.
Świat, który rozciągał się wokół Wielkiego Generała Tundu Embroi, składał się wyłącznie z zimnych, mokrych lub twardych przedmiotów. Nie było tu nic, co mógłby zjeść ani na czym mógłby się położyć.
Siedział, przykucnięty na piętach, na środku wielkiego zaoranego pola. Dobrze wiedział, że nie może tu zostać. Dobrze wiedział, że na świecie nie ma takiego miejsca, w którym mógłby zostać.
– Nie zostawiaj mnie!!! – krzyknął.
Jonga zdążyła już odejść kawałek. Stanęła w miejscu, nie odwracając się.
– Mówiłam ci już – wysyczała. – Mogę cię zabić. Ale nic poza tym.
– Nie zostawiaj mnie!
– Jesteś mi potrzebny jak gówno głodnemu. Oj, chyba cię zabiję, bo jak cię znajdą, to powiesz im, w którą stronę poszłam. – Jonga zawróciła w stronę starca.
– Nie! Nie zabijaj mnie!
– A dlaczego? Dlaczego mam cię nie zabić? Wielu lepszych pomarło, wiesz?
– Nie zabijaj mnie!
– Zrobię ci tylko przysługę. Nie złapią cię.
– Nie zabijaj, nie! Nie! – krzyczał zapłakany generał, gdy Jonga zbliżała się do niego, do jego gardła. – Nie zabijaj mnie! Ja ci pomogę dostać się do Cesarza.
Dopiero po chwili zdał sobie sprawę z tego, co powiedział. Przestraszył się. Bardziej niż śmierci. Jego duże ciało skuliło się z zimna i ze strachu tak bardzo, że wyglądał prawie jak dziecko. Jak bardzo małe dziecko.
Jonga wyciągnęła w jego stronę rękę. Ale bez noża. Złapała go za brodę i popatrzyła mu w oczy. To wystarczyło, żeby się znowu rozpłakał.
– Pomożesz? Jak? – zapytała.
– Jestem jego dawnym… znajomym.
Jonga była dziwką i złodziejką. A dokładnie złodziejką, której praca dziwki służyła za kamuflaż. Jako taka, nieczęsto zjawiała się w świątyni. Raz do roku jednak musiała. Za nieobecność w Święto Podniesienia Zasłon groził Romb.
Podczas Święta Podniesienia Zasłon nie odsłaniano Świętego Obrazu. Zresztą nigdy nie odsłaniano go w całości przed pospólstwem. Po co mają się ludziska spierać, dlaczego jelito jest na dole, a wyrwana wątroba na górze obrazu, dlaczego są tam węże i kawały drewna. Święty Obraz powinien migać im przed oczyma, pozostawiając jedynie wrażenie chwilowego obcowania z czymś niezwykłym. To tylko na Północy gmin bezczelnie pasie oczy całością przenajświętszego malowidła, ale i z tym Cesarz na pewno kiedyś zrobi porządek.
W Święto Podniesienia Zasłon odsłaniano natomiast Portret Cesarza. Niedosiężny majestat, nieukazywany na tych rzeźbach i malowidłach, które można było oglądać codziennie, raz do roku objawiał poddanym swoją twarz. Piękną twarz. Jonga nawet lubiła na nią patrzeć.
– Nie możesz biec prędzej?! – pytała, gnając przez mokrą, świeżo zaoraną glebę. Za sobą słyszała tylko coraz głośniejsze dyszenie.
– Nigdy nie widziałem… Hy, hyyyy… Nigdy nie widziałem tak miękkiej… ziemi.