Nad ranem z lękliwego półsnu wyrwał go tajemniczy chrobot. Pies rzucił się na drzwi drewutni, które nagle się otworzyły. Zdążył szczeknąć tylko raz, gdy w paszczę wbił mu się długi, stary miecz. Tak zardzewiały, że było to widać nawet teraz, w półmroku świtu.
– Idziemy – szepnęła Jonga.
Nikt się nie obudził, wieś musiała być pijana po pogrzebie.
– Dotrzymał słowa?
– Tak! Na pewno! Oczywiście! Dawno nie miałeś kontaktu ze światem, głupku – wysyczała po swojemu. – Idziemy, szybko i bez słowa. Weź kapotę.
– Z krwią?
– Krew to życie.
Cichym truchtem przebiegli przez uśpioną osadę. Poza swym zwykłym sakiem Jonga dźwigała na plecach jakiś wilgotny worek. Brama była zamknięta, ale palisada pełna szczerb i dziur, tak że po chwili znaleźli się już na zewnątrz, w gęstym leszczynowym lesie.
– Zabiłaś go? – zrozumiał Tundu Embroja.
– Kogo? Zabiłam obu. Kapłana też.
– Dobrze bronisz swojej cnoty.
– Nie bronię. Zabijam ich, kiedy są we mnie.
Tundu milczał przez chwilę. Tym bardziej że bieg przez las był dla niego zbyt forsowny.
– Ych… – sapnął. – Stosujesz najlepszą pułapkę na mężczyzn.
– A poza tym… – Jonga przystanęła na chwilę. – A poza tym mam trochę przyjemności. No, nie zawsze.
Za lasem skręcili w zarośla wonnika. Zarośla śmierdziały okropnie, słodko i trupio, bo zaczynała się wiosna i rośliny sypały pyłkiem. Ale ziemia była tu twarda, kamienista i uciekinierzy nie zostawiali śladów. A psy musiały w tym smrodzie stracić trop.
Łzawiąc i kaszląc, mijali pierzaste krzewy, po których pełzały duże, połyskujące w półmroku robaki.
– Jeśli tu jest wonnik… To zaraz będzie rzeka… – wykaszlała z siebie Jonga. – A tam gdzie jest rzeka, można…
– Ukraść łódkę – powiedział Tundu.
– Skąd wiesz?
– Zaczynam sobie przypomi…nać! – kichnął dziadek. – Bo jak byłem żołnierzem… Rzeczywiście, tu powinna być rzeka, chyba nazywa się Tlinna.
– Czy dopłyniemy nią do Farsitan?
– Co jest w tym worku?
– Trochę sera. Nie dam ci teraz, nie rozsupłam worka, bo wszystko w środku przejdzie tym kurewskim wonnikiem.
– Jakie wszystko? Co jeszcze jest w tym worku?
– Kapłan przyszedł pod stryszek, ale ja zabrałam drabinę na górę. Powiedziałam, że jej nie spuszczę, póki mi nie pokaże, że ma ze sobą spyżę. Nie chciał krzyczeć, robić rabanu, pewnie się wstydził. Posłusznie pobiegł po ser i inne takie.
– A nasz chamuś?
– Nasz chamuś już nie żył. Leżał sobie na strychu, a krew wsiąkała w ziarno. Na szczęście, bo inaczej by przeciekło na dół do izby i ktoś by się jeszcze zaciekawił.
– I co przyniósł kapłan? Co to były za „inne takie”?
– No… Orzechy. Oni głównie orzechy jedzą. Kazałam mu wleźć z tym na górę.
– I co?
– Wlazł, bardzo był napalony.
– I zabiłaś go, gdy był w tobie.
– Ty jesteś głupi, Tundu – powiedziała Jonga. – Kapłan miał ze sześćdziesiąt lat.
– To znaczy, że ja nie mam u ciebie szans?
– Ty naprawdę jesteś głupi. Słuchaj, dopłyniemy tą rzeczką do Farsitan?
– Nadkładając drogi. Powiedz mi, Jonga, dlaczego tak bardzo chcesz zobaczyć Cesarza?
– Chcę mu zadać kilka pytań – odparła dziewczyna.
– Jesteś szalona. Albo naprawdę jesteś już martwa i nie boisz się śmierci.
– Powiedz mi, Tundu – Jonga zamyśliła się. – Czy naprawdę widziałeś kiedyś Cesarza?
– Pewnie! Ja byłem… Jak by to rzec… Prawą jego ręką byłem!
– No to nisko upadłeś. Powiedz mi, czy rozmawiając z Cesarzem, widziałeś kiedykolwiek jego uszy?
No tak. To naprawdę wariatka. A ja się jej słucham. Co prawda, nie mam nikogo, żeby się słuchać. Nie mam już Cesarza, jestem renegatem i nie dla mnie Cesarz. Ona jest moim Cesarzem.
Śmierdzące zarośla skończyły się, a Jonga wreszcie się zmęczyła. Padła na ziemię. Worek zagrzechotał, ale cicho, nie orzechowo. Raczej jakby coś w nim się przesypało.
– Tam jest ziarno! – kwiknął Tundu. – Z krwią?!
– Krew to życie. Krew to prawie mięso – odpowiedziała Jonga, patrząc przed siebie. – Też pożywna. A jak chcemy dotrzeć do Farsitan, musimy się nieźle posilić.
Siedzieli na szczycie wysokiej kamienistej skarpy. U dołu płynęła wąska, ciemnozielona rzeka. Wąska, ale chyba głęboka. Zza zakola rozległ się plusk wioseł, coraz głośniejszy.
– Ruszmy się – mruknęła Jonga. – Trzeba będzie kogoś zepchnąć pod wodę. I przytrzymać.
Kiedy Hengist zaczął cokolwiek czuć, znowu był to ból w potylicy. Tylko mocniejszy i nieprzerwany. Po kilku próbach poruszenia się zrozumiał, że jest przywiązany do krzesła.
– Nieliczni podróżni, którzy dotrą do gospody, zawsze wpadają w ręce szpiegów – rozległ się wesoły głos. Znał te słowa i znał ten głos. Ale te same słowa wcześniej mówił inny głos, głos Virmy. Teraz wypowiedział je ktoś wesoły, poczciwy.
To był posąg. Czyli komendant Lechenten, który przy pomocy swoich żołnierzy powoli wyłaził z brzucha wydrążonej rzeźby. Był w samych gaciach, pewnie po to, żeby lepiej przylegać do wnętrza posągu. Nogi miał rumiane i włochate.
– Słyszałem każde słowo – cieszył się. – Osobiście słuchałem, bo to rzadka gratka. Jak to mówią, w mały niewód płotki wpadają. My tutaj małe miasteczko, rzadziutko tacy poważni przestępcy do nas przyjeżdżają. No i się nie zawiodłem. Muszę powiedzieć, że takich herezji dawno nie słyszałem jak te, które opowiada major Wywiadu i starsza kapłanka. Pięknie.
– Mamy… Topazowe Glejty – wykrztusił z siebie major Hengist.
– Tym gorzej. Żeby funkcjonariusze zaszczyceni tak wielką odpowiedzialnością takie rzeczy wygadywali? – Lechenten już do reszty wydobył się z posągu.
– Nie podlegamy… waszej jurysdykcji.
– Może. – Komendant pochylił się nad majorem. – Ale jeślibyśmy was puścili, to tak, jakbyśmy puścili dwoje niebezpiecznych przestępców. A może wy gdzieś te glejty zgubiliście, co? Bo widzicie, gdybyście je zgubili, sytuacja byłaby prostsza. Zrobiłoby się kolejne śmiertelne piekło w miasteczku, tym razem z piękną panią w jednej z dwóch głównych ról. Jest glejt, jest problem. Nie ma glejtu, nie ma problemu.
Lechenten pokazał dłoń majorowi. Trzymał w niej złotą blaszkę z topazem w środku.
– Wy nie macie glejtów – oznajmił. – Wy je mieliście. Co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr. Nie jesteście wywiadowcami z glejtami, tylko przestępcami. Teraz opowiecie mi wszystko o waszych wspólnikach.
Hengist zwalczył pragnienie, żeby zamknąć oczy. Lepiej widzieć, z której strony biją w twarz. Nie boli przez to mniej, ale i tak lepiej widzieć.
– Oj nie – zakpił Lechenten. – Tylko nie milczenie. Nic nie działa tak denerwująco na starego Lechentena, jak milczenie przesłuchiwanego. No dobrze, to może nadobna pani kapłanka coś nam powie?
Virma. Hengist dopiero teraz przypomniał sobie o jej istnieniu. Wcześniej za bardzo się bał, żeby o niej pamiętać. Teraz zaczął bać się podwójnie.
Wykręcił głowę w bok, najbardziej jak potrafił. Pozwolili mu. Chcieli, żeby ją zobaczył.
Z sińcem pod okiem, jej oczy wydawały się jeszcze bardziej fiołkowe. Stojący z tyłu żołnierz przez cały czas trzymał swoją wielką łapę na jej ustach.
– Niech otworzy tę piękną buźkę – powiedział Lechenten. – Szkoda, że zamiast zatkać się jakimś fajfusem, jak Ukryci przykazali, musiała tyle gadać. Teraz będzie gadać jeszcze więcej. Opowie nam wszystko i ze szczegółami.
Żołnierz zabrał rękę z jej twarzy. Usta były blade i mocno zaciśnięte.
– Śpiewaj, kurwo! – rzucił Lechenten.
I Virma zaczęła śpiewać:
Rozpadł się na kawałki pług,
Rozwiązał się spłatany węzeł,
Zniknęła ściana, dach i próg
I zapadł się pod ziemię węgieł.
Jeszcze nie skończyła, a już miała wolne ręce. Rozwiązana pętla liny opadła na podłogę, gdzie tarzał się na plecach komendant Lechenten.