Выбрать главу

Jego tłusty brzuch pękł z odgłosem gigantycznego mokrego pierdnięcia. Coś zaczęło z niego wypełzać. Jakby węże.

– Idziemy stąd – powiedziała Virma.

Hengist mógł wstać. Jego więzy też opadły. Przez chwilę jednak nie wstawał z krzesła.

– Co… Co to jest?

– Jelita – odparła Virma. – Ale zaraz będą to żmije. Pośpiesz się.

Przeszli ostrożnie nad rozpadającymi się żołnierzami. Zbiegli na dół, do sali jadalnej, na dziedziniec i do stajni.

Pułkownik Scarpia patrzył na pięknego młodzieńca. Piękny młodzieniec był nagi, ale nie był już taki piękny. Wyglądał jak bryła czerwonego mięsa, z której ktoś dla fantazji ulepił formę przypominającą człowieka.

Piękny młodzieniec był nieżywy.

To było nieszczęście. To była katastrofa. To była jedna z tych chwil, w których człowiek przestaje wierzyć w sens pracy, sens życia i w ogóle sens.

Urodziwy chłopiec skonał wśród tortur. Rzecz sama w sobie byłaby nawet przyjemna, gdyby nie drobny fakt. Przesłuchiwany nie wymienił przepisowych stu nazwisk wspólników. Nie wymienił ani jednego nazwiska.

Stojący obok pułkownika konfesariusz Ajgaj wiedział, co to znaczy. To oznaczało Romb. Bąble pod pachą zapiekły go, zabolały jak rozżarzona piła.

„To wyjątkowe wyróżnienie. Będziesz cierpieć dla Cesarza” – powiedziano mu siedem lat temu, wszczepiając wrzodnicę pod pachę. „Żeby zadawać bez litości ból wrogom Cesarza, samemu trzeba cierpieć”.

Siedem lat nieustającego cierpienia. Własnego i cudzego. Wszystko po to, żeby trafić do Rombu. Albo teraz szybko popełnić samobójstwo.

– No dobrze – powiedział pułkownik Scarpia do swojego asystenta, kapitana Tuulilainena. – Dobrze, mamy problem. Jest człowiek, jest problem. Nie ma człowieka, nie ma problemu… Nie notujcie, Tuulilainen, tylko słuchajcie. Tego więźnia nie ma i nie było. Rejestry jeszcze nie poszły do Centralnej Kancelarii, przerobimy je. Pan konfesariusz żadnego takiego chłopaka nigdy w życiu nie widział, bo pan konfesariusz nie chce iść do Rombu, tak samo jak żaden z nas.

Ukryci… – pomyślał tylko Ajgaj.

– Ja też go nigdy nie widziałem – kontynuował pułkownik. – Hengist jest wysłany w misji, długo nie wróci… jeśli w ogóle wróci. Junichiro zrobi, co mu się każe, to Nihong. Ten aktorzyna, Barnaro… Tak, to może być problem. Ale jest Barnaro, jest problem. Nie ma Barnara, nie ma problemu. Zapamiętaj, Tuulilainen, żeby posłać kogoś do teatru, najpóźniej jutro.

– Ale panie pułkowniku, czy my nie popełniamy niewyobrażalnego przestępstwa zatajenia prawdy przed niedosiężnym majestatem Cesarza? – odważył się zapytać kapitan. Miał wielkie, jasne oczy i dwadzieścia lat.

– Odpowiem ci pytaniem na pytanie – uśmiechnął się brodaty pułkownik. – Pochodzisz z Północy? Z wioski Suurikaupunki?

– Tak, panie pułkowniku…

– Masz tam siostrę, która nazywa się Kieli Tuulilainen?

– Tak, panie pułkowniku, ale…

– No to już tam nie masz siostry. Twoja siostra uciekła od męża, Hanzelma Pawężnika. Schwytano ją razem z całą bandą tak zwanych Klosztyrek, czyli Mniszek. Właśnie ją tu wiozą. Jeśli chcesz, żeby ona pewnej nocy zniknęła z więzienia i z naszych rejestrów, cała i zdrowa, musisz pogodzić się z tym, że tak samo zniknie ten młodzieniec. Wybitnie niecały i niezdrowy.

Tuulilainen zaczerwienił się. W jego oczach coś zaczęło niebezpiecznie błyszczeć.

Jeszcze mi się tu rozpłacze, pomyślał Scarpia. Proszę, jak to człowiek zna się na ludziach. Dla tych kmiotów z Północy liczy się tylko rodzina, dla niej zrobią wszystko.

Pułkownik Scarpia pomylił się tym razem. Nie wziął pod uwagę dwóch rzeczy. Po pierwsze, dla kmiotów z Północy liczyła się tylko rodzina płci męskiej. Nawet gdyby siostra Tuulilainena nie zhańbiła się ucieczką od męża do Klosztyrek, i tak nadal byłaby tylko kobietą. Czymś, co ma znosić razy, gwałty i tortury.

Po drugie, nazwisko bezpośredniego przełożonego pułkownika też kończyło się na „lainen”. Marszałek Vesilainen i kapitan Tuulilainen dobrze się zrozumieli, jak północnik z północnikiem.

Jeszcze tego samego dnia pułkownik Scarpia i konfesariusz Ajgaj zostali aresztowani. Marszałek Vesilainen osobiście odwiózł ich do Rombu.

Skąd sam też nie wrócił.

Komendę nad Kancelarią objął tymczasowo Barnaro. Ten aktorzyna.

Wspólnie zrezygnowali z jazdy drogami. Na drogach były posterunki, zapory, komisariaty, komendy i, co gorsza, gospody. Jechali górskimi bezdrożami, wśród wąwozów i jarów, co chwila narażając konie na wszystko. Na złamanie nogi wśród głazów na stromych zboczach wzgórz. Na ukąszenia gadów w błotnistych dolinach potoków.

Jak najrzadziej zbliżali się do ludzkich siedzib. Hengist był dobrym łucznikiem, a lasy pełne zwierząt. Ale ich głównym żywicielem była Virma. Zawsze wiedziała, gdzie rosną orzechy, jagody, buczyna, gdzie można łatwo nałowić ryb w górskim jeziorku.

Hengist nie pytał jej, skąd wie. Tak samo, jak nie starał się dowiedzieć, co stało się komendantowi Lechentenowi i jego żołnierzom.

Po raz pierwszy w życiu bał się kogoś bardziej niż Cesarza.

Dlatego nie przyszedł od razu, gdy usłyszał:

– Chodź.

Leżeli przy ognisku w ciepłą noc. Była to noc kwietniowa, ale spokojnie mogłaby być majowa. Każde po swojej stronie ogniska, oczywiście. Hengist bał się, że nadmierne zbliżenie byłoby źle zrozumiane. Wolał się zbliżać do ognia. Gwiazdy na niebie były wielkie i było ich dużo, dużo, jak centrów dyspozycyjnych wywiadu na mapie, którą Hengist ciągle miał przy sobie.

– Chodź tutaj – przynagliła Virma. Ale przynagliła miękko. Przysunął się do niej. Jej twarz jaśniała w świetle ogniska. Lecz – dopiero teraz uderzyło to Hengista – ona zawsze tak jaśniała. W ciągu dnia, w świetle słońca, w leśnym półmroku.

– Bliżej.

Przysunął się bliżej.

– Chodź tu, głupi. Przytul się.

Hengist bał się, ale właśnie dlatego wykonał polecenie. Virma była ciepła i miękka, chociaż tak szczupła.

– Lubisz mnie? – zapytała. – Czy nie jest to instynktowne?

– Tak – odpowiedział Hengist.

Bał się ciągle, ale zaczął powoli rozpinać guziki jej bluzy.

– Szybciej – powiedziała. – Nie! Nie tak! – krzyknęła, gdy ścisnął ręką jej pierś. – Weź do buzi – poprawiła go, łagodniej.

Zaczął ssać jej sutek, który nagle stał się wielki i mięsisty. Jego ręka powędrowała między jej nogi…

– Przestań!

Odskoczył jak oparzony. A potem odskoczył naprawdę oparzony, bo wcześniej odskoczył w ognisko.

– Myślałem, że tego chcesz – przeprosił, modląc się do Ukrytych, żeby kobieta dała mu spokój. Kobieta, która nie wie, czego chce, jest zwykle przykra. Ta mogła zrobić mu coś gorszego niż awanturę.

– Chciałam, żebyś possał – wyjaśniła Virma. – Przepraszam cię. Nie powinnam była tego robić. Chciałam, żebyś to zrobił jeszcze raz.

– Jak to jeszcze raz? Już ci to kiedyś robiłem?

– Tak, durniu. Jestem twoją matką.

Wariatka, pomyślał. Wariatka. I to ona teraz jest… Teraz jest moim Cesarzem. Bo jej się słucham. Bo jej się boję najbardziej.

– Zwykła wariatka nie zrobiłaby tego z Lechentenem, co ja – powiedziała Virma, zapinając bluzę.

– Skąd wiesz, co myślę?

– Wiem wszystko, co myślisz. Ty przecież też zwykle wiesz, co myślą ludzie.

– Domyślam się. Jestem w tym ćwiczony. Jestem oficerem wywiadu…

– Tak ci się tylko wydaje – westchnęła Virma. – Nie jesteś aż tak domyślny. Naprawdę jesteś Helkis. I takie jest twoje prawdziwe nazwisko. Cesarz zmienił nasze nazwiska na ludzkie.

– A jakie były przedtem, nieludzkie?

– Tak. Bo nie jesteś człowiekiem, Helkisie, majorze Hengist. Jesteś moim synem, a ja naprawdę nazywam się Nuala O’Tuatha Helkis, Nuala z rodu Tuatha, żona Belegaera Helkisa, wielkiego kapitana i żeglarza.

– Zaraz. Chwila. Co to znaczy, że nie jestem człowiekiem?

– Zobacz swoje uszy. Są spiczaste.

– Nie są.