Выбрать главу

– Nie są, ale dlaczego?

– Zaraz…

– Domyślasz się, domyślny oficerze wywiadu?

– Ktoś mi przyciął końce uszu, kiedy byłem mały. Jak psu.

– Ja to zrobiłam.

– Dlaczego?

– Ponieważ Cesarz zadekretował, że nie ma ras nieludzkich. Wszyscy, którzy mieli nieludzkie cechy, byli usuwani. Żeby żyć, musieliśmy przyciąć uszy. Musieliśmy fałszować daty w dokumentach, przekupywać urzędników, żeby ukryć, ile naprawdę mamy lat.

– Ile ty masz naprawdę lat?

– Tyle co wszyscy, osiemnaście – odpowiedziała Virma. – My dorastamy do osiemnastego roku życia i w nim się zatrzymujemy na zawsze, w wiecznej młodości. Ale według ludzkiej rachuby… Pewnie mam jakieś dwadzieścia tysięcy lat.

Wyciągnęła rękę w stronę ognia. Płomienie przekrzywiły się w stronę jej dłoni, jakby zaczęły się do niej łasić.

– Pamiętam, jak stworzyliśmy ludzi – powiedziała. – Bo to my stworzyliśmy ludzi.

– Jacy my? – wykrztusił wreszcie z siebie Hengist.

– No, elfy.

Ulice miasta Kortirion pełne były świetlistych twarzy.

Ulice miasta Kortirion zawsze były pełne świetlistych twarzy, ale tym razem pokazało się ich więcej niż zwykle. Uśmiechały się nie tylko elfy. Na murach wszystkich domów i pałaców malowano odświętne graffiti, przedstawiające jasne, radosne oblicza. Wszędzie też widać było starannie wykaligrafowane ideogramy i emotikony, oznaczające „Wieczne szczęście”, „Nagłą radość” i „Narodziny większego dobra”.

Podniecony był nawet kapitan Belegaer Helkis, zwany Zdobywcą Morza. Belegaer był nagi. Unosił się na wodzie, leżąc na plecach, z oczami utkwionymi w górze, w niebie. Tym razem jednak nie znajdował się na morzu, tylko w wykładanej marmurem sadzawce. W ogrodzie swojego pałacyku Ulumuri.

„Jest coś-co-nie-ma-nigdy… – pomyślał. – W moich oczach jest coś-co-nie ma nigdy. Coś piekąco-szczypiąco. Oczy mają coś piekąco-szczypiąco. Coś z nich wypływa, jakby morze. Bo to jak woda, ale słone. Moje ręce-nogi-brzuch-tułów-głowa, moje wszystko – miękkie. Jakby z ciasta. Ale słodkiego ciasta… Skąd to, Mistrzu?”.

„Morze wypływa z morza – odpowiedział Mistrz. – Słona woda z twoich oczu wypływa z oceanu-w-twojej-piersi. Piersiomorze, sercomorze, wielki przypływ w tobie. Ten sam przypływ – w piersiach nas wszystkich. Przypływ matkowy-ojcowy, ale silniejszy niż do dziecka. Rodzi się cała rasa. Z naszej rasy”.

Mistrz był piękny i mądry. W tej chwili znajdował się kilkaset sążni od pałacyku kapitana, w swojej wieży, gdzie przygotowywał się do Wielkiego Dzieła. Niemniej zawsze miał czas, aby porozmawiać z kapitanem.

„Ty też to masz, kapitanie, słoną-wodę-z-oczu? – włączyła się do rozmowy trzecia myśl, chyba kobieca. – Mnie też ciągle płynie”.

„Kto to? Kto myśli?”.

„Nie wiem, czy mnie znasz. Ja cię znam, kapitanie, widzę często ciebie i twój rybo-dom, na którym pływasz. Nazywają mnie Nuala. Nuala O’Tuatha, córka Arilaina”.

„Fiołkowe oczy. Jasne włosy”.

„Właśnie” – pomyślała kobieta. Kapitan poczuł jeszcze drugą, bardziej ukrytą myśclass="underline" „Rozpoznał mnie. Pamięta Nualę”.

„Chyba zostawię was samych” – pomyślał Mistrz.

Tak było kiedyś.

Później, kilkadziesiąt lat później Belegaer Helkis siedział przy stole swojego władcy.

Faolain, król miasta Kortirion, jadł zupę świecącą. Zupę tę gotowano z fluorescencyjnego lustrzynu. Elfy jadały ją co najmniej raz w tygodniu, ponieważ dostarczała wielu estetycznych satysfakcji.

Król Faolain był pięknym, szczupłym blondynem. Podobnie jak wszyscy jego poddani. Z wyłączeniem Ukochanego Dziecka Króla.

Ukochane Dziecko Króla też kiedyś było blondynem. Teraz ciężko chorowało.

Tajemnicza choroba, na którą nawet Mistrz nie umiał znaleźć lekarstwa, sprawiła, że włosy Ukochanego Dziecka stały się białe.

– I zęby mi znowu dwa wypadły… – zajęczało Ukochane Dziecko. – Czy mi one kiedyś odrosną?

– Dziecko moje – powiedział młodzieniec w królewskim diademie. – Robimy wszystko, aby przywrócić ci zdrowie, przecież wiesz.

– Ale ja się czuję coraz gorzej…

Elfy jadły w milczeniu, starając się nie patrzeć na swego władcę. I na jego Ukochane Dziecko. Widok był przykry.

Dziecko nie tylko traciło zęby i się garbiło. Jego skóra pomarszczyła się, gdzieniegdzie pojawiły się ohydne brązowe plamy, porośnięte dziwną, ciemną szczeciną. Z trudem wstawało z łóżka, aby przejść do stołu.

„Czy ktoś wie, co się dzieje? Czy ktoś mi powie?” – pytał ciągle król. Pytał w myślach, aby Dziecko go nie słyszało.

„Nie wiemy, panie” – odpowiadali dworzanie.

„Gdzie jest Mistrz?!”.

„W dalekiej podróży, lekarstw poszukuje” – zawsze ta sama odpowiedź powracała. Mistrz nie powracał.

„Czy to nie jest jego wina? Czy czegoś nie zrobił źle?”

Na to nie było odpowiedzi. A właściwie była, tyle że zbyt oczywista. Na tę samą chorobę zachorowały wszystkie Ukochane Dzieci Elfów.

Kilka dni później choroba Ukochanego Dziecka przeszła w nowe stadium. Dziecko przestało cokolwiek robić, w ogóle już się nie ruszało. Zesztywniało, tak że można je było przesuwać, jak krzesło albo kanapę. A potem pojawiły się na nim cuchnące plamy.

Król nie odstępował go na krok, obejmował je bez przerwy, a z jego oczu znów lała się woda, jak wtedy, gdy Dziecko powstało.

W końcu trzeba było zamknąć Dziecko w specjalnej komnatce. Jego zapach i widok były zbyt przerażające.

Kiedy się rozpadło, elfy z miasta Kortirion długo debatowały. Potem za pomocą ostrego żelaza zrobiły sobie coś, że stało się z nimi to samo co z Dzieckiem. Nie znały słowa „umierać”. Ale zrozumiały, że jeśli jedna osoba umiera, to inne tak naprawdę nie mają po co żyć. Nawet gdyby miały żyć wiecznie. Bo po co żyć wiecznie, aby przez wieczność myśleć o śmierci? O tym, co okrutne, niezrozumiałe, niewybaczalne?

Tylko kapitan Helkis, ze swoją świeżo poślubioną Nualą i jej rodziną, odpłynął, szukając jakiegoś miejsca, gdzie elfy znowu mogłyby żyć same i zapomnieć o tym, co się stało.

Tak było kiedyś. Trochę później, trzy tysiące lat potem kapitan Belegaer Helkis stał przed wejściem do podziemi, które znajdowało się w kurniku na przedmieściach Fangusy. Wokół wznosiło się coś, co kiedyś było letnią rezydencją poprzedniego władcy miasta, nieszczęsnego króla Tarmakiego. Zgodnie z Edyktem Drwiącego Śmiechu, tak zwany Cesarz oddał pałac tego biednego człowieka swoim nihońskim żołdakom. Też nieszczęśliwym.

Pałac, odarty z tynku i złoceń, przeobraził się w unikatowe połączenie koszar z burdelem, a na podwórku nieszczęśliwi żołdacy zbudowali kurnik. Przed nim stał Helkis. Miał długie, sięgające do ramion włosy. Niestety, koniuszki uszu lubiły czasem zza nich wystawać.

Pałacu pilnowały warty, ale żadne warty nie są w stanie powstrzymać elfa. A już na pewno nie są w stanie tego zrobić warty zapijaczone. Dostępny dla prawie każdego, wolny od wszystkich kontroli poza żałosnymi kontrolami wojskowymi, Ośrodek Poligonowy Numer Cztery był idealnym miejscem na to, żeby coś ukryć.

Krasnolud czekał już w kurniku. Wyglądał dziwnie bez brody. Pomiędzy bliznami, które sprokurowali mu ludzie, żeby uniemożliwić odrośnięcie zarostu, zwisały absurdalnie długie kępki czegoś rudego. Tych zdrowych miejsc było jednak za mało, żeby odtworzyć choćby zarys brody. Być może krasnolud zamierzał przykleić je sobie płasko do twarzy, tworząc brodę „na pożyczkę”?

Kurnik był od dawna nieużywany. Ptactwo wyzdychało z powodu braku należytej opieki, ale nadal czuć było ich jedyny w swoim rodzaju odór. Krasnolud otworzył klapę w podłodze.

Zeskoczyli w mrok i w zapach kiszonych ogórków. Krasnolud zaczął krzesać ogień.

– Nie trzeba – powiedział Helkis. – Czy moglibyśmy iść w ciemności?

– Proszę bardzo – odparł chrapliwie podziemny. – Ja się orientuję po zapachu i dźwięku. Jestem górnik od pokoleń, urodziłem się w kopalni.

Schował hubkę i chyba zrobił to z ulgą. Helkis usłyszał lżejszy oddech. Górnik od pokoleń nie chciał, żeby ktokolwiek oglądał jego twarz bez brody.