– A nie wystarczy uciec? Gdzie jest ten ląd, na którym żyją teraz elfy?
– Bardzo, bardzo daleko na Północy. Tam, gdzie woda zmienia się w lód. Trzeba długo iść po lodzie, aby dojść do lądu, też pokrytego lodem. Jest tam bardzo zimno…
– I ojciec wywoził elfy w takie miejsce?!
– Dobrze się tam urządzili, synku. Doskonale. Prawie doskonale. Bo, niestety, zabrali ze sobą wspomnienia. Mają tam wielkie gorące drzewa, które ich grzeją. I na nich się wieszają.
Barnaro miał mnóstwo roboty.
Czternastu przedstawicieli rzekomej mniejszości etnicznej numer jeden – tak zwanych delikatnych – popełniło dezercję cywilną w Biełej Wodzie. Kilku innych usiłowało zrobić to w Plandze. Wszystkich znaleziono z mieczami lub sztyletami w brzuchach.
„Delikatni” z niewiadomych przyczyn zawsze się zabijali, odkąd Barnaro sięgał pamięcią. Nigdy dotąd jednak nie wyobrażał sobie, jak bardzo ten fakt może być kłopotliwy dla najwierniejszych sług Cesarza.
Po pierwsze, do każdego samobójcy trzeba było dobrać co najmniej stu wspólników i podejrzanych.
Po drugie, wyszedł nowy Edykt Cesarski. Platynowy Edykt o Zwycięstwie nad Śmiercią. Cesarz ogłosił, że nic nie może sprzeciwić się Wspaniałej Woli Cesarskiej, nawet śmierć. Nawet śmierć nie może być ucieczką od Cesarskiej Woli. I dlatego Barnaro został komendantem w Biełej Wodzie.
– Tak, to jest właśnie to – tłumaczył majstrowi. – Tego właśnie chce Cesarz.
Siwy, wąsaty majster nic nie powiedział, ale jego pomarszczona twarz jeszcze bardziej się zmarszczyła i pofałdowała, aż przestała przypominać twarz. Majster odwrócił się bez słowa i zaczął szukać odpowiednich kolców.
Cesarz nakazał, aby przy każdym cekhauzie otworzyć Teatrum Zwycięstwa. W tym celu niezbędne było zbudowanie ogromnych rusztowań i czegoś w rodzaju dźwigów. Z dźwigów miały zwieszać się pionowe druty. Do tych drutów mieli być przymocowani ludzie. Druty miały poruszać ludźmi jak marionetkami, tak aby poruszali się zgodnie z wolą Cesarza, a nie ze swoją.
Ludzie mieli być przymocowani do tych drutów za pomocą specjalnych kolców. Kolców, które głęboko wdzierają się w ciało. Tak aby razem z kolcem i bólem wdzierała się w ciało Wspaniała Wola Cesarza.
Nie wszyscy jednak aktorzy będą cierpieć. Część z nich będzie martwa. Będą nieżywi, a jednak będą chodzić, machać rękami, nawet wsadzać sobie jedzenie do buzi. Będą robić te wszystkie życiowe rzeczy, jakby byli żywi, bo Cesarz nie zaakceptował ich samowolnej śmierci.
Na razie do Teatrum zwożono trupy samobójców. Ale w przyszłości, kiedy powstanie odpowiednia liczba Teatrów, miały się w nich znaleźć wszystkie trupy. Bo Cesarz życzył wiecznego życia wszystkim swoim poddanym.
Chociaż ludzie, istoty tępe i niewdzięczne, nie rozumieli nic z tego, Cesarz miał swoje dobre powody we wszystkim, co robił. Niektórych Barnaro nawet się domyślał.
Dlatego nie uważał, że należy kazać aktorom odgrywać patriotyczne spektakle o wiernopoddańczych treściach. Nie, to powinno być o wiele subtelniejsze. Aktorzy mieli odgrywać codzienne, spokojne, szczęśliwe życie. Takie, jak chciał dać im Cesarz. Czego nie docenili, bo się zbuntowali. Albo ośmielili się umrzeć.
Poza tym Barnaro miał jeszcze wiele innych spraw na głowie. Dwudziestu żołnierzy dostąpiło zaszczytu przejścia do wyspecjalizowanej, elitarnej formacji, w związku z czym należało poprowadzić uroczystą ceremonię, polegającą na przekłuciu ich bębenków usznych rozżarzonym drutem. No i należało zakończyć sprawę kapitana Tuulilainena.
Kapitan Tuulilainen był zamieszany w tak zwaną aferę Scarpii. Ponieważ wziął udział w złożeniu doniesienia do wyższych władz, litościwie darowano mu Romb. Został oddany do dyspozycji swojego zwierzchnika. Czyli do ukarania w trybie hierarchicznym, nie sądowym.
Barnaro nie żywił niechęci do kapitana. Co prawda, nie uważał, że jemu zawdzięcza swoje wyniesienie. Awans aktora-szpiega na szefa Kancelarii wynikał z tego, że Cesarz postanowił przerobić ją na Teatrum. Niemniej, kapitan Tuulilainen miło kojarzył się Barnarowi z tym awansem.
Dlatego skazał go na najłagodniejszą karę, tak zwaną Śmierć Możliwą.
Odkrycie, że jest nieśmiertelny, nie wzbudziło żadnego zachwytu w duszy pułkownika Hengista.
Do tej pory jakoś udawało mu się walczyć o przetrwanie. Zawsze było to ciężkie, ale świadomość, że prędzej czy później i tak umrze, pozwalała mu nie bać się aż tak bardzo podczas tej walki.
Teraz dorzucono mu nowy ciężar, nieskończenie ciężki. Kiedy zrozumiał, jak bardzo drogocenne jest jego życie, tym bardziej musiał walczyć i martwić się o przetrwanie. Teraz pragnął tylko jak najszybciej zdobyć obraz i unieszkodliwić wszystkich ludzi. Unieszkodliwić, wyeliminować raz na zawsze ich i śmierć, którą ze sobą nieśli.
W dodatku musiał uratować nie tylko siebie. Miał przy sobie tę kobietę, która mówiła, że jest jego matką. I on bał się jej. Jak mały chłopiec.
Ludzie mogli ich zabić, mieczem, nożem, ogniem. Ale groziło im jeszcze coś innego.
– Kiedy pojawili się… Kiedy ich stworzyliśmy, nie wiedzieliśmy, że oni będą tacy słabi. Że będą umierać. Nie wiedzieliśmy tego, a na pewno nie wszyscy wiedzieli. On mógł wiedzieć.
– Kto?
– Helkis, nie przerywaj, kiedy mama mówi.
To chyba był żart. Uśmiechała się. Ciekawe, czy uśmiech elfa może leczyć rany?
– Nazywaliśmy go Mistrzem. Miał największą wiedzę. To on nam powiedział, że my elfy możemy mieć jakby… dzieci. Że narodzi się z nas nowa rasa i to będą jakby nasze zbiorowe dzieci. Dzieci elfów. Rozumiesz, u elfów pragnienie posiadania dzieci jest bardzo silne, bo mamy je rzadko. Myśl, że każdy mógłby mieć jakby dziecko, takiego człowieka, którego będzie uczył i prowadził przez życie, była… Tego po prostu nie dało się odeprzeć. Takie dziecko, które jest nasze, chociaż inne niż my elfy.
– Bardzo inne. Pewnie dlatego, że dodaliście do tej mikstury węże, krety… Nie było innych składników?
– On nam powiedział, że to jedyny sposób – odpowiedziała Virma i rozejrzała się wokół.
Jechali przez dolinę rzeki Taspa. Po lewej, od zachodu, piętrzyły się góry Arslan, najwyższe pasmo Kartaku. Po prawej, od wschodu widać było Talię, Kartani i Śnieżny Ząb – tak się nazywały na mapie Hengista. Na zboczach rosły gęste lasy, ale tu, w dolinie rzeki, dawne pastwiska porastał gąszcz zdziczałych drzewek owocowych. Mogły się tu pożywić i konie, i ich jeźdźcy. Hengist z dużym zdziwieniem odkrył, że przez dłuższy czas może odżywiać się wyłącznie dzikimi jabłkami i ulęgałkami, bez suszonego mięsa i rybiego smalcu.
Nieustannie napotykali resztki zwalonych domów, przewrócone ceglane kominy, rozwalone podmurówki, włazy do zawalonych piwnic, wreszcie zarosłe jeżynami cmentarze. Kiedyś musieli mieszkać tu ludzie.
– Kiedyś mieszkali tu ludzie – podjęła myśl Virma. – Była to gęsto zamieszkana dolina. Na stokach żyli pasterze, wypalali tam pastwiska. Nad rzeką rozciągały się sady i pola uprawne. Było tu prymitywnie, ale dość zamożnie. Piwo, gruszecznik, kołacze z mielonego bobu nadziewane baraniną z jabłkami.
– To wszystko zniszczył Cesarz?
– Nie. My.
Było cicho i ciepło. Jakiś wcześnie rozbudzony świerszcz skoczył przed koniem Virmy. Wałach przestraszył się, szarpnął, kobieta uspokoiła go delikatnym dotykiem ręki. Koń słuchał się jej. Lubił ją. Może nawet kochał.
– Nie wyobrażasz sobie tego entuzjazmu – mówiła Virma. – Tej całej… krzątaniny. Wszystkim świeciły się oczy. „Oni zaraz będą”. „To już za miesiąc”. Czekaliśmy na powstanie ludzi, na powstanie naszych dzieci. Wreszcie ich zobaczyliśmy… Wydali się nam trochę ociężali. Ale nic, to przecież nasze dzieci. Byli jak dzieci. O wszystko pytali. I wszystko niszczyli. Z początku nieśmiało, dopóki każdy miał przy sobie swojego elfa-wychowawcę. Dopóki jeden z nich nie zamordował swojego wychowawcy.