„Stromami” miejscowi nazywali drzewa.
– Zaraz Mur – powiedział młody Mikławsz, który najlepiej znał okolicę. – Na Murze nie przyśnie, bo się w wodę spryśnie.
Ryk śmiechu, oczywiście, chociaż naprawdę nie było się z czego śmiać.
– Mur za cienki na spanie, wkoło wody rozlanie. Nie ma stromów, krza zbyt małe, co by człeka udzierżały – improwizował dalej Mikławsz.
Tubylcy byli wyćwiczeni w wierszowaniu od pokoleń i potrafili to robić godzinami. Jeśli im się wyraźnie i dobitnie nie zabroniło.
Mur rzeczywiście był cienki, ale długi. Miał tylko stopę grubości, lecz ciągnął się przez dobre dwadzieścia cesarskich mil. Nazywano go Murem Kobiet, chociaż podobno wybudował go Moraj, jeden z trzech synów Jama Kahla, który przed śmiercią podzielił swoje królestwo na trzy części. Jedną z nich odziedziczył Moraj, który od razu postanowił odgrodzić się od posiadłości znienawidzonego brata o imieniu Czach. Tyle legenda. Mniej więcej sto lat później żyzne pola krainy zwanej Wielokłosem zaczęły coraz bardziej podmakać, aż przekształciły się w ohydne – romantyczne dla niektórych – bagnisko. Pozostała tylko nazwa, Wielokłos. Jedno z haseł, z jakimi Cesarstwo wkroczyło na te ziemie, brzmiało: „Żeby Wielokłos znów był Wielokłosem”. Było ono dobrym usprawiedliwieniem dla ogromnych prac melioracyjnych, do których zaciągnięto setki tysięcy opornych mieszkańców. Niestety, po kilku latach okazało się, że bagna wcale nie zostały osuszone, a oporni mieszkańcy nie wyzdychali od ciężkiej pracy. Stało się zupełnie inaczej. Wszystkie narzędzia, włącznie z mieczami i biczami strażników, zostały przehandlowane, sami strażnicy dogorywali zapijaczeni, a starsi intendenci cesarscy, niegodni tego miana, zdefraudowali gigantyczne sumy na zakup kajdan, łańcuchów, żelaz do piętnowania i innych podobnych instrumentów, niezbędnych podczas melioracji. Siłą rzeczy, Imperium musiało zacząć wprowadzać porządek tak zwanymi elastycznymi metodami. Oczywiście, nie dotyczyło to intendentów, których skazano na gorszy od śmierci Romb.
Wszyscy uczestnicy pościgu szli już gęsiego po Murze, który, stojący na mulistym gruncie i podmyty, lekko się chwiał. W każdej chwili można było chlupnąć w czarną, zawiesistą zupę z lewej albo z prawej strony.
Dopiero teraz, gdy przestał brodzić w wodzie, Hideo poczuł, jak bardzo przemokły jego wojskowe buty. Nienawidził tego uczucia, kojarzyło mu się z czymś kwaśnym, jak sfermentowane kobyle mleko pite przez tutejszych. Może moje stopy tak fermentują, pomyślał. Gdyby dało się z nich uzyskiwać alkohol, założę się, że te bestie wyssałyby moje onuce. Przez „bestie” Hideo wcale nie rozumiał krewutni. Z krewutniami można było jeszcze wytrzymać.
Hideo urodził się na Południu, w Koszarach numer 111, w mieścinie Turri Beltade nad Morzem Złotym. Kiedy miał pięć lat, pierwszy przed wszystkimi innymi chłopcami odpowiedział na pytanie kaprala pedagoga: „Co byś zrobił, gdyby Cesarz kazał ci zabić Neko?”. Neko to był koszarowy kot, do którego dzieci przytulały się podczas snu. Hideo nie pamiętał już samej sceny, ale dobrze zapamiętał to uczucie, które odtąd powtarzało się za każdym razem, gdy znów się wyróżnił. Wielkie, mokre oczy kolegów, wstający ze swojego taboretu kapral pedagog, jego uśmiech i coś w rodzaju podziwu, o ile stary, sześćdziesięcioletni weteran mógł czuć podziw dla pięcioletniego szczyla.
Kapral dał mu czegoś bardzo dobrego do picia. Paliło w gardle, ale jeszcze silniejsza była słodycz. Później Hideo dowiedział się, że to nucciulada, gęsta, oleista okowita pędzona z orzechów proszkowych. „Możesz to pić – powiedział pedagog. – Jesteś już dorosły”.
Tej nocy jeden z kolegów udusił Neko w swoim łóżku, a rano zaniósł trupa do kaprala, żeby też dostać cudownego napoju, po którym tańczy się i śpiewa. Krzyki małego mordercy, katowanego lepką, parzydełkowatą dyscypliną ciovra, słychać było nawet w koszarowej piwnicy. Kapral wychłostał kolegę za zabicie kota. Za zabicie kota bez cesarskiego rozkazu.
Jako dwudziestoletni wyróżniający się oficer, Hideo został przejęty przez Kancelarię Zwiadu i Wywiadu. Najpierw pracował dla Działu Zwiadu, co w czasie pokoju oznaczało patrolowanie granic. Cesarstwo cierpiało na przemycie farbowanych tkanin z państewek położonych w dolinie rzeki Vitupery. Dlatego wydano rozkaz, aby każdemu przemytnikowi, schwytanemu z farbowaną tkaniną, robić sss. Robienie sss polegało na tym, że człowieka rozbierano do naga i za pomocą małego kolczastego przyrządu uniemożliwiano zaciśnięcie pośladków, a następnie przystawiano do odbytu żmiję (trzymało się ją w rękawicy z metalowych płytek, żeby przypadkiem nie zrobić sobie krzywdy). Przestraszonej żmii instynkt podpowiadał jedno: trzeba, wpełznąć do najbliższej jamy. Dlatego wpełzała do tej, którą miała przed nosem. Ofiara przez cały dzień umierała w straszliwych męczarniach. Teoretycznie, była to znakomita kara odstraszająca, tym bardziej że Vituperanie wierzyli, iż potraktowana tak osoba w następnym wcieleniu odrodzi się w postaci tasiemca.
Niestety, największym kłopotem było złapanie żmii. Często, zanim się ją zdobyło, traciło się przemytnika, bo ci byli specjalistami od ucieczek, a przede wszystkim od przekupywania strażników. Ale Hideo był wyróżniającym się oficerem i wymyślił, jak realizować trudny rozkaz. Wykorzystał fakt, że w nowym, specjalnie stworzonym języku cezariańskim – stworzonym przez cesarza, oczywiście – miecz nazywany był shutikao. Język cezariański, jako doskonały, miał tę właściwość, że składał się tylko z kilkuset krótkich słów o bardzo prostym znaczeniu. Bardziej złożone pojęcia uzyskiwało się przez kombinację tych pierwotnych słów. Shutikao znaczyło dokładnie shu-ti-kao, metal-podłużny-śmierć. Można to było interpretować jako „metalowa podłużna śmierć”. Ale samo „tikao” znaczyło „ti-kao”, podłużna śmierć, co znaczyło także żmija. Można było więc uznać, że miecz to metalowa żmija i rozkaz mówiący o wsadzaniu żmii do dupy w rzeczywistości nakazuje wbijanie miecza w odbyt. Było to niewygodne, oczywiście nie wsadzanie miecza w odbyt, tylko posługiwanie się językiem cezariańskim, ale już od piętnastu lat żołnierzom zabroniono używać innej mowy. Czuwał nad tym major językowy.
Z wsadzaniem miecza w odbyt był inny kłopot. Żaden z żołnierzy nie chciał użyczyć swego oręża do tak nietypowego celu. Nikt nie chciał paradować z osranym mieczem u boku. Nawet jeśli po każdym zabiegu zostałby dokładnie umyty, dla żołnierzy i tak był osrany, bo znalazł się w nieszlachetnym miejscu. Należało więc zakupić specjalny miecz, który zabierano na patrol, a poza tym stał w wychodku, bo nie chcieli go w zbrojowni.
Prawdziwe problemy zaczęły się jednak, kiedy przyjechał Cesarski Inspektor w stopniu podpułkownika. Początkowo wydawało się, że obędzie się bez kłopotów. Cesarski Inspektor był szczupłym blondynkiem, miał cienki głosik i żywił się wyłącznie solonymi krabami i małżami, które wtedy jeszcze były dostępne w Refektarzu Wyższooficerskim. Wyraził nawet chęć spróbowania pieczonej krewutni, ale Hideo musiał mu to wyperswadować, tłumacząc, że przypadek ludożerstwa spowodowałby rozruchy wśród ludności. Ludzie uważali, że zjedzenie krewutni to złamanie surowo tutaj przestrzeganego zakazu kanibalizmu: bydlak zwykle jest wypełniony ludzką krwią. A inspektor bał się rozruchów. Wyglądało zresztą na to, że boi się wszystkiego. Co rano mazał się szminką i pudrem, a od południa pił słodkiego, wstrętnego, chociaż drogiego sikacza, którego wtedy jeszcze sprowadzano z doliny Vitupery. Upijał się na smutno i mówił o sobie per biedny misio, porzucona przytulanka („tiso kato, sanahaoga” po cezariańsku), tak że Hideo zaczął zastanawiać się, czy nie pocieszyć go jakimś szczególnie przystojnym więźniem z lochów pod koszarami, oczywiście po dokładnym umyciu delikwenta.
Niestety, nie zdążył tego zrobić, bo Cesarski Inspektor dowiedział się, że patrole graniczne używają miecza zamiast węża.
– Łagodność! Pobłażliwość! – zapluwał się piskliwie, biegając po korytarzach. – Skracanie cierpień! Miękkie serduszko! Czy takie są cnoty cesarskiego oficera?