No i dobrze. Ale co ja tu ci będę o takich rzeczach opowiadał… Zdarzyło mi się raz być w gorszych opałach. Byłem na Północy, w służbie cesarskiej. I wiesz, na Północy możesz wyplatać o Świętym Malowidle, co ci ślina na język przyniesie. Każdemu wieśniakowi coś innego się roi o Świętości i o Ukrytych. Gwarzą przy ogniskach o rzeczach, o których u nas nawet kapłani boją się mówić. Ale niech cię ręka Ukrytych broni mieć przy sobie heretycką wersję Malowidła. Wtedy ty jesteś czarnowier. A ja, po cichu ci to powiem, zrobiłem coś jeszcze gorszego, za co i u nas człeka miażdżą… Odkryłem coś na jednym ichnim Malowidle, oj, jakbym ci opowiedział… Ukradłem je i zacząłem farbę zdejmować, bo pod prawowierną wersją była o wiele starsza. Prawdziwa. Oj, żebyś ty wiedział, co na Malowidle było! Nakryli mnie, uciekłem, ale sam mój wywiad na mnie parol zagiął i gonić mnie zaczęli. Uciekłem przez Zmorne Bagniska, czyli to, co na mapach cesarz Wielokłosem każe nazywać.
Dopadli mnie już na granicy Skalnych Złomów. Nie odważyli się przejść przez rzekę Mustajoki. Ja musiałem. „Ty sy wracaj” – zawołał jeden. – „Ty sy malarz, ty nam Świętą Mazepę wymaluj, wolno puścimy”. Oni myśleli, że ja Świętą Mazepę przemalowałem. Nie, że zdjąłem farbę, tylko że sam namalowałem. „Ty sy wracaj, nim cię Klosztyrki chycą”. „Ty nie bój sy Nihońca, my jego ubili”. I pomyśl, tak już źle ze mną było, że wróciłem do nich. Ale wtedy oni dawaj, wlec mnie do wioski. „Bydziesz o przebaczenie prosić”, „Na klęczenie pójdziesz”.
Klęczenie to była ich kara dla heretyków. Człowieka w pozycji klęczącej wsadzali do beczki, którą następnie wypełniali orzechami kamiennika. Przykrywali beczkę stalowym deklem z dziurą, przez którą wystawała jedynie głowa. Ale ten dekiel był odrobinę, tylko odrobinę mniejszy niż wylot beczki, tak że można było nim te orzechy ugniatać. Potem trzech chłopów chodziło wokół twojej głowy po tym deklu, ugniatając orzechy coraz bardziej. Wiesz, że orzecha kamiennika nawet młotkiem nie rozbijesz. Te orzechy w ścisku miażdżyły ci wszystkie, nawet najdrobniejsze mięśnie. No i oni chodzili po beczce, dopóki nie pękła. To, co z ciebie zostawało, zabierali na tak zwaną prośbę o przebaczenie. „Prosić o przebaczenie” to znaczy powiesić cię na drzewie za język. Co tak patrzysz? Przybijali ci język gwoździem do pnia, gdzieś na wysokości ośmiu łokci nad ziemią, a potem puszczali. Oczywiście, język się obrywał, a człowiek spadał. Zwykle umierał z bólu, wstrząsu, wykrwawienia, i tak dalej, chociaż podobno jeden koszmarnie pokręcony i niemy żebrak pod świątynią w Lubow przeżył prośbę o przebaczenie. Teraz już trochę wytępili te praktyki, bo uznano je za zbyt łagodne. Łagodne jak łagodne, chociaż pewnie, że Romb gorszy.
Co mnie uratowało, to fakt, że byli głodni. Kilku wąsaczy zapolowało na kaczki. Potem kazali mi je skubać, potem rozpalili ogień, piekli je, a jak je piekli i jedli, to częściej zaczęli popijać z tych baniaków, co to je zawsze noszą na plecach. W końcu pospali się, a ja poczołgałem się do ognia, przepaliłem więzy, poparzyłem się przy tym, ale nawet nie syknąłem, człowiek był jak we śnie trochę. Potem pomknąłem nad Mustajoki, ale nagle tak myślę: przejdę przez rzekę, a tam Klosztyrki, Mniszki znaczy, czyli pewna śmierć i chyba nie lepsza niż od północników. Patrzę za siebie, dobrze, zrobiłem wyraźne ślady w mokrej ziemi, prosto od obozowiska do rzeki. Po cichu wróciłem na bagna, idąc po kłodach, żeby nie zostawiać śladów. Schowałem się tuż przy obozowisku, wlazłem na duże liściaste drzewo. Zęby mi latały, ale wiedziałem, dobrze wiedziałem, że tak jest najmądrzej. Wkoło siebie nie będą szukać, a poza tym zobaczę, co robią. No i pognali do rzeki. A potem zawrócili, smutni.
Ale jeden się zatrzymał, napiął łuk i strzelił w stronę rzeki. I strzała poleciała. I nie widziałem, żeby spadla. Śmiejesz się? Śmiejesz się z północnych zabobonów? Ja też się śmiałem, dopóki pewnych rzeczy nie uwidziałem. Wystrzelił za mną Morajową Strzałę. Myślisz, że nie zadziałała, skoro tu siedzę cały? Ja wiem, że i tak mnie kiedyś dopadnie. Leci, leci po świecie bez końca, aż na mnie trafi… Ej, panowie, co wy… To młody człek, poczciwy, ja ręczę za niego… Panowie, zostawcie go… A kto za dębczak zapłaci?
Nasz poczciwy żołnierz nie zawsze był poczciwym żołnierzem. Nie zawsze był nim kiedyś i nie zawsze był nim teraz. Wiedział jednak, że bycie poczciwym żołnierzem zawsze popłaca.
Prostodusznemu wiarusowi chętnie dolewano dębczaka. I chętnie słuchano opowieści, których inaczej nigdy by nie wysłuchano. Gdyby ktoś inny zaczął opowiadać o tym wszystkim, słuchacz już wcześniej zatkałby sobie uszy i pobiegłby do najbliższej kordegardy wywiadu z donosem. Ale ludzie w Biełej Wodzie, przez wiele lat poddani zarządowi wojskowemu przed ujednoliceniem administracji, byli przyzwyczajeni do tego, że żołnierz reprezentuje cesarza. Jeśli żołnierz coś mówił, to znaczy, że zwierzchnicy mu pozwolili.
Dlatego można usprawiedliwić naiwność ludzi z Biełej Wody. Trudniej usprawiedliwić młodego przybysza. Musiał być bardzo spragniony i to nie tylko dębczaka, skoro odważył się pójść na takie ryzyko.
Kiedy ubrani na zielono ludzie wywlekli młodego przybysza z gospody Pod Żołędziem i Szyszką, dziewka nalała wiarusowi kolejny kufel dębczaka i powiedziała:
– No, tym razem to ci się udało.
– Wiem – odpowiedział spokojnie wiarus. – Młody, z Południa pewnie, przyjeżdża tutaj i słucha bez drgnięcia najpierw o moich obrazoburczych, he, he, rodzicach. Potem o niesubordynacji wojennej, w końcu o świętokradztwie. Tego nawet największy tutejszy głupek by nie wytrzymał.
– To musi być jakiś spiskowiec, karbonarz, pewnie emisariusz w podróży – powiedziała kobieta. – Może nawet pułkownik Scarpia ci wybaczy.
Wiarus nic nie odpowiedział. Za długo pracował w swojej branży, żeby reagować na takie prowokacje. Oczywiście, ze strony pani Poikanen była to prowokacja żartobliwa, ale nawet gdyby w ramach żartu pozwolił sobie powiedzieć, co myśli o pułkowniku Scarpii, pułkownik Scarpia dostałby raport na ten temat już następnego dnia. Pani Poikanen, powszechnie znana jako służebna Kochna, byłaby zobowiązana donieść o takiej niesubordynacji, niezależnie od całej swojej osobistej sympatii dla starego weterana. A nasz wiarus nie chciał znowu oglądać Rombu od środka.
Podczas kiedy wiarus odpływał gdzieś daleko na falach znakomitego, cierpkiego dębczaka, młody ciemnowłosy człowiek siedział na zimnym metalowym krześle, do którego przykuto mu ręce i nogi.
Na wygodnym fotelu naprzeciwko siedział brodaty grubas, który trząsł się i wył. Ze śmiechu.
– Och, nie mogę… – jęczał, ocierając łzy. – Nie mogę… Wiem, że śmieję się już od pół godziny, ale wy jesteście tacy śmieszni… Kim jest ktoś, kto wyzywa Najwyższe Dobro i Najwyższą Potęgę? Musisz sobie wyobrażać, że jesteś nieskończenie dobry i potężny. No to popatrz na cesarza i na siebie. Na jakim on siedzi tronie, a na jakim ty?
Młody człowiek nic nie odpowiadał. Co jakiś czas jego lodowaciejącym ciałem wstrząsało mocne uderzenie. To było jego serce.
– Boi się mała kicia? – chichotał grubas. – Oj, to za mało. Strach to za mało wobec tego, co czeka pana spiskowca. Bo to będą tortury. Pan szlachetny spiskowiec nie otwiera ust, więc będą tortury. Podczas tortur pan spiskowiec wszystko wyzna, a potem pójdzie do Rombu. A tam będzie jeszcze gorzej niż w naszej sali tortur, zresztą nieźle wyposażonej.
Młody człowiek przełknął ślinę i o mało jej nie zwymiotował. Wytrzymam jeszcze minutę, a potem się przyznam, pomyślał. Mówił tak sobie w myślach od pół godziny.
– Mam inną propozycję – oznajmił grubas. – A może nie mam? Dam ci szansę czy nie dam?
Zawiesił głos, oczekując błagań i przyrzeczeń. Nie doczekał się.
– Dobrze – powiedział wreszcie. – Nie myśl, że martwi mnie twój opór, bo widzisz, ja po prostu uwielbiam torturować. Uwielbiam wrzaski i te proszące oczy, które wpatrują się we mnie tak błagalnie, że aż prawie z miłością. To jedyna namiastka miłości, na jaką może liczyć człowiek mojej tuszy, chi, chi, cha, cha.