– Jak jest jeden, tak jak ten tutaj, to fullettu. W liczbie mnogiej fullecci. No i zaczęli nas nachodzić, twierdzić, że to oni są Ukrytymi, wyobrażasz sobie? Takie chłystki. Mówili, że chcą nam pomóc. Że niby źle nas stworzyli i że trzeba to odkręcić. Odkręcić, wyobrażasz sobie? To było ich słowo na zabicie nas wszystkich. Chcieli nas zabić i liczyli na to, że my im pomożemy, wyobrażasz sobie, porca troggia? I próbowali nam wmówić, że Ukrytym mogło coś nie wyjść z nami, ludźmi. Z nami, najdoskonalszymi stworzeniami na świecie, wyobrażasz sobie?
– A skąd się oni tacy wzięli, fullecci?
– No właśnie. Daj mi skończyć, to ci powiem. No więc są różne teorie. Wiesz, ssa vipara od czasu do czasu zmienia skórę. Stara skóra z niej odpada, a pod spodem jest nowa, świeża. No i mówi się, że kiedy Ukryci nas tworzyli, ssa vipara zrzuciła skórę i z tej skóry powstały wijuny, to znaczy fullecci. Inna teoria mówi, że kiedy Ukryci namalowali pierwszy, ten prawdziwy Święty Obraz, żebyśmy mieli po nich pamiątkę, to ten Obraz był tak doskonały, że aż żywy. I postaci Ukrytych zlazły z Obrazu, zaczęły żyć własnym życiem, tyle że fałszywym, bo to nie byli przecież prawdziwi Ukryci, tylko ich wyobrażenia. Ale ja w to nie wierzę.
– Dlaczego, tatusiu?
– Nie wierzę, żeby Ukryci mogli być podobni do tych ficci ‘e puttana.
– A dlaczego on tak leży bez ruchu z otwartymi oczami? Zabiłeś go, tatusiu?
– Zwariowałaś? Północne dziecko. Mam kompletnie północne dziecko. Nie zabija się wędrowca, który prosi cię o nocleg. Przynajmniej nie w tych stronach, z których my pochodzimy. Nie zabija się, nawet, jeśli to jest jeba… fullettu ‘e miarda!
– On śpi?
– Tak. To gówno umie spać z otwartymi oczami. Oni już tak mają, ssi fullecci.
– Cumpare Matteu! Vardace a ssu mare! A pojrzyjcie no na morze!
– A ssi, cumpare Giuvan? A cche vedece lá ‘e ssi ‘nteressance? A cóżeście tam uwidzieli takiego ciekawego?
– Vedece vó istessi. Obaczcie no sami.
– A ccbe me sarve vardar a ssu mare? Li é ssa parce ove nun c’égnente, ga ditu ssu ‘Mperatur. A po co mam patrzeć na morze? Na morzu i za morzem nie ma nic, powiedział Cesarz. E ssa fin ‘e mundu. To koniec świata.
– Peru, comunga li c’é qualguna cosa. A jednak coś tam jest.
– Ma va lá, cú ssu tu bestemmiá! Vu tu guai par noialci! Idźcie bluźnić gdzie indziej! Biedy chcecie napytać sobie i nam?
– Ma vardace e vedece! Ano, pojrzyjcie, a przekonacie się sami. C’e qualguna cosa a ssu mare. Anzi, gio vedo molce cose. Coś jednak jest na morzu. Jest tam nawet więcej cosiów.
– Ma va Iá a farneticar, cumpare Matteu. Bredzicie, kumie.
– Ci son molci, come barche, ma cchiú gran! A sempre cchiú vicin! Jest ich wiele, jak łodzie, tylko większe. I zbliżają się!
– Allura nun vardar in chista parce. No to nie patrzcie w tamtą stronę.
– A parche?
– Mejo no veder ssa cosa che non s’é supposto ‘e veder. Nie powinno się widzieć rzeczy, których nie powinno się widzieć.
I powiedziawszy te słowa, kum Matteu znowu zaczął walić motyką w żółtą, gliniastą glebę, podczas gdy okręty zaryły dnem w piaszczystą płyciznę i wszystkie oprócz jednego wywróciły się na bok. Od strony morza zaczął dobiegać jazgot, ale na polu nad urwiskiem zagłuszył go stuk motyk trafiających ciągle na kamienie.
– Panie admirale. – Yukio brodził niepewnie w wodzie po pas, rozchlapując ją, zdumiony. – Tu jest coś twardego pod wodą.
– Najwyraźniej.
– Co to jest?
– Najwyraźniej tak zaczyna się ląd.
– Jak brzmi teraz pana rozkaz?
– Śpiew masztu przestrzega złodzieja, lecz meduza przepełznie pod spodem.
– Rozumiem. To znaczy, że mamy opuścić okręty i wyjść na… wyjść na… to? – Ręka Yukia wskazywała masyw niekończącej się tratwy po horyzont. Z bliska nie wydawała się już taka płaska, z żółtą, sypką ścianą zakończoną dziwnymi suchymi glonami na górze.
– Tak – powiedział admirał Matsuhiro. – To właśnie musi być to. To właśnie musi być ląd. Sądząc po tym, jak mówił o tym ojciec. Ale wy… Jesteście do niczego! Nie umieliście wylądować i zacumować!
– Słucham?
– Co, nie znasz nawet tych słów? Wstydź się! I przekaż im wszystkim, że mają się wstydzić!
Admirał Matsuhiro też nie znał dokładnego znaczenia tych słów. Ale do tego nie mógł się przyznać.
– Dobrze… Słuchajcie-no, Viran, opowiedzcie mi teraz, jak wygląda taka trzydziestoletnia egzekucja.
– Normalnie. Przychodzę równo o ósmej godzinie i torturuję do osiemnastej. Między dwunastą a czternastą mam przerwę na obiad. Po osiemnastej zostawiam ciało, bo musi mieć czas na regenerację. I tak codziennie, dzień w dzień…
– Czyżbyście byli niezadowoleni?
– A niech nas Ukryci bronią!
– Może dłuży się wam? Nudzi? Ciągle to samo i to samo?
– Wręcz przeciwnie! Dumny jestem, że wyznaczono mnie do tak niezwykłej Wspaniałej Cesarskiej Egzekucji!
– Niezwykłej? Dlaczego niezwykłej?
– Chociażby ze względu na czas.
– A właśnie, na jaki czas ona jest przewidziana?
– Na zawsze.
– Słucham?
– Na wieczność.
– Słucham?!
– Mówię prawdę! Ta egzekucja ma trwać w nieskończoność!
– Ciekawe, kto wydał taki rozkaz…
– Jak to kto? Cesarz!
– No tak. Dobrze. Czy wiecie, kim jest ciało… To znaczy, skazaniec?
– Nie interesuje mnie to! Jestem… A przynajmniej staram się być profesjonalistą!
– No właśnie nie staracie się. Bo każdy profesjonalista, a już na pewno wierny poddany Cesarza, kiedy otrzymuje Wspaniały i Porywający Rozkaz Cesarski, chce go wypełnić jak najlepiej, całą duszą. Żeby dobrze storturować osobę, trzeba ją znać. Trzeba także znać jej przewinę, bo to czynnik wzmagający Wspaniały Zapał Wiernego Poddanego.
– Cisza i milczenie! Posłuszeństwo, podporządkowanie, pokora i pokłon! Słuchajcie, barbarzyńcy! Komendę nad waszym nędznym akwe… terenem… przejmuje admirał Matsuhiro.
– Łup, łup. Łup, łup.
– Od tej pory należycie do Świetlanej Strefy Błogosławionego Porządku, Dobrobytu i Sprawiedliwej Zemsty! Radujcie się, albowiem zostaniecie włączeni do harmonii, dzięki której będziecie mogli zająć właściwe wam, przyrodzone miejsce w hierarchii wszystkich istot!
– Łup, łup. Łup, łup.
– Nikczemny uzurpator, zwany Cesarzem, lub jego ewentualni potomkowie, zależnie od sytuacji, zostaną obaleni i pogrążą się w piekle własnej hańby! Na własnych grzbietach zniosą piasek, aby odbudować piękne Miasto na Wyspach, błogosławione Shiwakyo! A potem na jego centralnym placu zostaną poddani publicznej i srogiej karze!
– Łup, łup. Łup, łup.
– Wszyscy pseudofunkcjonariusze pseudocesarskiej pseudowładzy mają być nam natychmiast wydani! Wszelkie nieposłuszeństwo będzie surowo karane zgodnie z prawem wojny! – krzyczał Yukio.
Odwróceni do niego plecami chłopi-barbarzyńcy spokojnie motyczyli pole, stukając motykami o kamienie.
– Jak myślisz, Yukio, oni zrozumieli czy też ich nieskończona ignorancja nie pozwala im pojąć naszych słów?
– Proszę mi wybaczyć, panie admirale, jeśli pozwolę sobie tak prostacko określić ten problem, ale wydaje mi się, że kłopot nie jest w tym, że nie rozumieją, ale w tym, że nie słuchają.
– Gavé sentí, cumpare Matteu? Słyszeliście, kumie Matteu?
– Gio nun go sentí gnente, gió nun sento gnente cche nun é par sentí. Nic nie słyszałem, nie słyszę niczego, czego nie trzeba słyszeć.
– Ma gió nu ‘ntendo ssa oraziun. Gió ‘ntendo ssu urlu. Ale nie mówię o przemowie. Mówię o tym ryku.
– Nun girace la cesta. Nie patrzcie tam, nie odwracajcie głowy.
– Ancora! Mi sa cche lori mmazzan i nosci. Znowu krzyczą! Oni chyba zabili kogoś z naszych.
– Nun pardace! Nun ci sono nissuni lori, capí?! Nie patrzcie tam! Nie ma żadnych „onych”, pojęliście?!
– Ancora! E sempre cchiu vicin! Znowu! I to coraz bliżej!
– Ma nun vardace! Nun c’é gnente del gene… Nie patrzcie tam! Nic się tam nie dzie…
– Aaaa!!!
– Aaaa!!!
– Aaaa!!! Zdychaj, zdychaj, barbarzyński niewolniku!
– Słyszysz, Yukio? Krzyki mordujących i mordowanych są zbyt podobne.
– Proszę wybaczyć ignorancji, że prosi o wytłumaczenie.
– To znaczy, że nie zabijamy zgodnie ze sztuką, której nas nauczono. Nie zabijamy z godnością i powagą.
– Czy to znaczy… Że na postoju…
– Tak. Zrobimy sobie piękną szkołę zabijania.
– Marynarze! – zaczął admirał Matsuhiro. – Widzicie tych oto?
Do wielkich glonów, sterczących w górę i twardych jak maszty, przywiązano spędzonych z wioski chłopów. Przywiązano ich mokrymi jeszcze linami, za szyje i przeguby rąk. Teraz, na słońcu, wysychające liny się kurczyły, więc niektórzy już się udusili. Innym obumarły tylko przeguby rąk. Obumarły, a może nawet zaczęły gnić, bo chłopi dziwnie cuchnęli. Nie potem i nie rybą, jak marynarze, tylko czymś wstrętniejszym. Gównem wymieszanym z rozkładającymi się, mokrymi wodorostami. Prawdę mówiąc, wszyscy spotkani dotąd na lądzie ludzie cuchnęli czymś takim, nawet zanim poddano ich procesom gnilnym.
– Dziś zrobimy sobie piękną szkołę zabijania! Chciałem zrobić to w klasyczny, surowy sposób. Mieliście zabijać się nawzajem, dopóki nie uznałbym się za zaspokojonego waszym pięknym sposobem zadawania i przyjmowania śmierci. Ale postanowiłem oszczędzić żołnierza!
– Wielki admirale, chętnie przyjmiemy śmierć! – krzyknął Yukio.
– To dobrze i tak być powinno. Ale oszczędzę was, bo kto wie, ile jeszcze oddziałów spotkamy na naszej drodze, i każdy marynarz jest mi potrzebny! – kontynuował admirał. – Zamiast zabijać się nawzajem, będziecie mogli zabijać tych oto.