– Ja myślę, że trupowi wszystko jedno – stwierdził nagle Bima.
– Co ty pierdolisz? – Ardżu spojrzał krzywo na czarnego krasnoluda.
– A nawet odwrotnie, nie wszystko jedno. – Bima był zaskakująco poważny. – Bo to przejebane jest. Bo i tak krasnoludowi jest po śmierci na pewno źle. Pomyślcie, gdy was zranią toporem, jaki to kurewski ból. Jak kawałek ciała odpada albo gnije, jaki to kurewski ból. To co dopiero, kiedy całe ciało się rozpada i rozkłada? Przecież nasze ciała po śmierci coraz bardziej się rozpadają, w nieskończoność.
– To znaczy… – podjął Agni, który już rozumiał.
– To znaczy – ciągnął Bima. – To znaczy, że po śmierci czekają nas tylko wieczne męczarnie. Wieczne, niekończące się, coraz większe i większe.
– Chcesz powiedzieć… – zaczął Ardżu. – Chcesz powiedzieć, że wszystkie te dzielne krasnoludy, co zginęły w bitwach… Że oni wszyscy męczą się w nieskończoność?
– Tak. Dlatego lepiej już nie ginąć w tych bitwach – stwierdził Naku. – Lepiej już trzymać się tego swojego nieśmiertelnego życia.
– Jak chcesz się go trzymać? – zapytał Agni. – Przecież tutaj, tak czy inaczej, kaźń ci pisana. Musimy walczyć, bo to jedyna szansa na uratowanie życia.
– Myślę, że lepiej zjeść poległego kolegę – zakończył Bima. – Wchłaniasz wtedy jego część. Przynajmniej znajdzie się w czymś, co nie jest rozpadnięte, w czymś, co jest żywe. Myślę, że wtedy mniej się męczy.
– Myślę, że przejebane jest być krasnoludem. Ciekawe, skąd myśmy się w ogóle wzięli?
– A skąd się wzięły krasnoludy?
– Zagadujesz mnie, synku córeczko. Podejrzewam, że chcesz uniknąć porannej tortury.
– Mamo, naprawdę nie! Dzisiaj jestem grzeczna! Bardzo chcę torturki, bardzo chcę! La la la! Tylko jestem ciekawa, ciekawa, ciekawska! Proszę, powiedz!
– Oj, synku córeczko… Rozbrajasz mnie. Dobrze, powiem ci, skąd się wzięły brodate ludki, chociaż to troszkę wstydliwa sprawa. Pamiętaj jednak, że im więcej wiesz, tym bardziej pogłębia się twoja świadomość wszystkiego i tym bardziej jesteś za to wszystko odpowiedzialna. Proporcjonalnie, zwiększy się także twój bólik…
– Taaaak!!!
– No więc, jak ci mówiłam, przez nieskończoną ilość czasu onanizowałem się, ale nie dawałem rady zaraz po wytrysku tak szybko zmieniać się w kobietę, żeby zdążyć jeszcze siebie zapłodnić… Moja sperma jest równie witalna jak moje mleko. Nawet wtedy, gdy wsiąkała w ziemię, nie przestawała tam działać. Łączyła się z materią… I był taki moment, że wciąż nie udało mi się mieć prawdziwego dziecka, a już byłem otoczony przez brodatych ludków. Strasznie się męczyłem, bałem się, że zaludnią całą ziemię i nie zostawią miejsca dla moich prawdziwych dzieci. Chociaż krasnoludy powstawali w wiele lat, wieków, tysiącleci po moim wytrysku. To zależało od materii, z którą łączyła się moja sperma. Gdy padła na ziemię, natychmiast powstawał z niej krasnolud, przeważnie krasnolud. Gdy padła na drzewo, krasnolud powstawał po roku. Gdy na kamień – co zdarzało się najczęściej, bo ziesmia kamienista była – krasnolud mógł powstać nawet po dziesięciu tysiącach lat.
– Nie rozumiem. To skąd oni się biorą?
– Z zapłodnionej przeze mnie ziemi. A jak trysnęło na drzewo, to i z drzewa. A jak na kamień, to z kamienia. Ogólnie, ze wszystkiego, na co trysnąłem. I nadal się rodzą, z dużym opóźnieniem, z kamieni, na które kiedyś trysnąłem.
– I co? I jak zajmowałaś się nimi?
– Nie chcieli, żebym się nimi zajmowała. Czuli do mnie… Chyba jakąś odrazę… I nie chcieli uwierzyć, że to ja ich spłodziłem. To nie były moje prawdziwe dzieci. Nie czułam ich jak dzieci. Czułam ich… Jak rzeczy martwe. A oni… Oni w ogóle mnie nie czuli. I nie chcieli mnie znać.
– To co oni myśleli, że skąd się wzięli?
– Po prostu, z materii, z kamieni… To była prawda, oczywiście, ale tylko połowa prawdy. No dobrze, ale teraz przystąpmy do torturek.
– Taaaak!!!
– Jak już pewnie zdążyłeś się domyślić, moje wszystkie płyny ustrojowe są bardzo aktywne. Ślina, jak wiadomo, pomaga w trawieniu pokarmu, w rozkładaniu go na czynniki pierwsze. Moja ślina rozkłada wszystko, oczywiście, nie licząc mojego własnego organizmu. Wystarczy jednak, że splunę na ciebie, aby wytrawić w tobie mały otworek, który powoli będzie się pogłębiał, pogłębiał i nigdy nie przestanie, chociaż wszystko będzie się odbywać naprawdę powoli…
– Taaaak!!!
– Będą temu towarzyszyć wszystkie doznania typowe dla silnego i przedłużonego kontaktu z substancją żrącą.
– Taaaak!!!
Trzy mile dalej znaleźli trupa, który do wędzenia na pewno już się nie nadawał.
– Nigdy nie widziałem czegoś tak spektakularnie zgniłego – stwierdził Yudi.
– Nigdy nie wąchałem czegoś tak spektakularnie zgniłego – dodał Bima.
Istotnie, trup mienił się wszystkimi barwami zgnilizny i wydzielał z siebie wszystkie jej wonie. Tę kwaśną, tę słodką, tę słoną i tę gorzkawą. Oczy miał podbiegłe czernią i brązem, reszta twarzy, ręce i stopy były w sinozielonych plamach. Na lewym policzku siedział malutki, jakby zawstydzony robaczek.
– A więc okolica nie jest aż tak bezludna, jak przypuszczaliśmy – powiedział Ardżu.
– No tak – zgodził się Saha. – Po pierwsze, jest ten trup. Po drugie, ktoś, kto go zabił. To już dwie osoby.
– Jego nikt nie zabił.
– Myślisz, że zachorował?
– Nie. To nie jest żaden trup.
Na te słowa trup poderwał się i zanim ktokolwiek zdążył coś zrobić, zniknął w zaroślach, gubiąc po drodze dwa zdechłe szczury, które wypadły mu z nogawek, i emitując kolejną porcję trupich zapachów.
– Gonić skurwysyna! Gonić!
– Gonić!
– Gonić, bo nas widział! Doniesie!
Dopędzili go nad rzeczką. Uciekający trup wlazł po pas w wodę i to spowolniło jego ruchy. Barwy zgnilizny z jego ciała i ubrania okazały się farbami, od których woda zrobiła się zielonkawa.
– Trup! – krzyknął Bima i trup stał się trupem. Błyskawicznie ciśnięty toporek utkwił mu w plecach i ciało gruchnęło do wody, która z zielonkawej stała się czerwonawa.
– Co to było?
– Kamuflat.
– To znaczy?
– Człowiek, który udaje trupa. Są ludzie, którzy próbują wydostać się spod władzy tak zwanego Cesarza, udając trupy. Myślą, że wtedy władza zostawi ich w spokoju. Ale władza Cesarza rozciąga się i na trupy. Teraz ten tak zwany Cesarz każe ściągać trupy z całego Imperium do takich miejsc, gdzie przyczepia im się druciki i manipuluje nimi tak, że zachowują się, jakby były żywe. Cesarz właśnie nie lubi trupów za to, że wydają się niezależne i obojętne na władzę. Ale jak Cesarz każe trupom żyć, to mają żyć. Zabiera się je do drucikowni… Dlatego udawanie trupa nie ma sensu i kamuflatów jest coraz mniej.
– To znaczy, że ta okolica jest dosyć zacofana, skoro tutaj się uchowali.
– Ale to znaczy też, że okolica jest bardziej zaludniona, niż myśleliśmy. Bo jeśli on się przebiera, to dla kogoś. Żeby kogoś oszukać. Czyli musi być tu ktoś, kogo można oszukać.
– To wcale nie jest powiedziane. Mógł to robić na wszelki wypadek. Nawet bardzo prawdopodobne. Uciekł na odludzie, a na wypadek spotkania nieproszonych wędrowców przyjął kamuflaż. Gdyby okolica była zaludniona, dotarłaby do niego informacja o nieboszczykach na drucikach.
– Nie, to niemożliwe. W odludnej okolicy, spotykając kogoś raz na rok… I zawsze mogąc ukryć się w gąszczu, przy pierwszym podejrzanym odgłosie… Nie, kamuflaż byłby zbyteczny, byłby utrudnieniem.
– A może on to robił wcale nie dlatego, że bał się kogoś spotkać? Może on to robił, żeby się lepiej poczuć?
– Lepiej?
– Żeby poczuć się, jako trup, poza władzą Cesarza?
Jondze zaaplikowano mrówki wodne. Oczywiście, dla właściwego wychowania generała Tundu Embroi najważniejsze było to, że mrówki wodne zaaplikowano jego żonie i synkowi. Ale w Rombie żadna zapowiedź tortur nie mogła być ot tak, rzucona na wiatr. Jeżeli Tundu zapowiedział Jondze mrówki wodne, dziewczyna nie mogła ich uniknąć.
Najpierw była to lekka, ale ohydna, upokarzająca pieszczota. Po chwili – łaskotki. Potem swędzenie, coraz bardziej nieznośne swędzenie i szczypanie. A później to było tak, jakby wsadzono jej w pochwę gąbkę nasączoną wrzątkiem. Czuła, że wewnątrz ma wielkie ropiejące bąble. Odczuwała je tak wyraźnie, że potrafiłaby dokładnie opisać każdy z nich. Potrafiłaby, gdyby nie to, że wyła.
A to był tylko początek. W ciągu najbliższych trzech te dni same odczucia pojawiły się w każdej cali sześciennej jej ciała. Dziewczyna skowytała nieprzytomnie, dopóki, wyjąc, nie wypluła na ziemię połowy swojego języka. Język był zgniły, rozpadający się i całkowicie pokryty białymi larwami, które go przeżarły.
Ciało Jongi zmieniło konsystencję. Stało się miękkie jak poduszka. Przy dotyku zachowywało się tak, jakby składało się z tysięcy malutkich granulek. Dzięki temu Jondze bez trudu udało się wyśliznąć z kajdanów i przecisnąć przez kraty celi.
Znalazła się w długim ciemnym korytarzu, rozświetlanym wyłącznie przez żywe pochodnie – pod ścianami stali przykuci do murów, unieruchomieni mężczyźni o usztywnionych żelaznymi sztabami rękach. Te ręce były pomazane smołą i płonęły. Żaden z mężczyzn nie miał już siły krzyczeć.
Jonga nie umiała już normalnie iść, była zbyt miękka, dlatego pełzła po podłodze. Każdy ruch sprawiał jej potworny ból, ale gdy się nie ruszała, wszystko bolało tak samo. Bo nawet wtedy, gdy ona się nie ruszała, i tak wszystko się w niej ruszało.
– O! – zawołał miły, męski głos. – A dokąd to?
Jonga z trudem spojrzała w górę. Stał nad nią strażnik, szczupły blondyn o naiwnej twarzy pięcioletniego chłopca. W ręku trzymał lepką dyscyplinę ciovra. Jonga wiedziała, że uderzenia dyscypliną może nie przeżyć. Jej ciało było w takim stanie, że jedno smagnięcie mogło przeciąć ją na pół. Strażnik nie miał uszu. Nie tylko koniuszków, ale w ogóle całych małżowin. To znaczyło, że urodził się i został wychowany w Rombie, nigdy tego miejsca nie opuścił i nigdy nie opuści.