– Cały?
– Cały – odpowiedział Saha.
– Nie!
– Jeżeli nie pójdziesz, to cię porzucimy.
– Tutaj? Nie ma gdzie.
– Może raczej powinienem był powiedzieć „podrzucimy” – Agni był całkowicie poważny. – Podrzucimy cię tchórnicom.
– Mam lepszy pomysł – powiedział Bima. – Skręcimy linę ze strzępków naszych szmat, zwiążemy go i przymocujemy do tego kawałka belki, który tchórnica łaskawie cisnęła nam na mieliznę. Umieścimy go w odpowiedniej odległości od brzegu, a sami na lądzie będziemy trzymać koniec liny, żeby nie oddryfował. On nie będzie mógł się poruszać i nigdzie nie odpłynie. Jego szamotanie najwyżej przyciągnie tchórnicę.
– Nie!
– To co, sam wejdziesz do wody?
– Skurwysyny! Chłopaki, nie!!! Skurwysyny! Chłopaki!!! Skurwysyny! Chłopaki, nieee!!!…
Yudi zamilkł i szarpnął się, widząc zbliżającą się parę wielkich niezapominajkowych oczu. Kawał belki obrócił się w wodzie razem ze związanym krasnoludem, który na skutek tego znalazł się na chwilę pod wodą, potem wynurzył się dupą do góry i powrócił do poprzedniej pozycji, niejako fikając kozła razem z drewnem. Nieco dalej, bliżej szuwarów, Bima parsknął i zabulgotał.
Woda zaśmierdziała intensywnie, lekko zasyczała, a po chwili na powierzchni pokazał się ciemnoszklisty kożuch. Krasnoludy w wodzie zawyły. Po chwili ich głowy sterczały z czegoś, co wyglądało jak gruby, twardy, czarny lód.
Pomiędzy łachą piaskową a szuwarami powstały dwie mocno niestabilne wysepki, każda szeroka na jakieś dwanaście łokci. Pośrodku tej bliższej wystawała wyjąca głowa Yudiego, pośrodku drugiej tkwił kędzierzawy łeb Bimy.
Dwa wielkie podwodne kształty oddalały się w stronę zatoki po drugiej stronie rzeki. Tchórnice wiedziały, że teraz trzeba dać ofiarom czas na zgnicie żywcem. Tymczasem można było odwiedzić inne łowiska.
Agni jako pierwszy wszedł na chyboczącą się krę. Kiedy przechodził obok unieruchomionego Yudiego, ten napluł mu na nogawkę. Ardżu, który szedł jako drugi, kopnął sterczącą głowę z rozmachem.
– Więcej godności – dodał jeszcze.
Yudi rozpłakał się. Agni przeszedł na drugą wysepkę.
– Bywaj, Bima – powiedział.
– Będę bywał – wydusił z siebie czarny krasnolud. – Kurwa… żebyście wiedzieli, jak to ściska szyję…
Krasnoludy dotarły do gęstych zarośli przybrzeżnych. Tu znowu było płytko, za płytko dla tchórnic. Poza tym żadna tchórnica nie umiałaby poruszać się pomiędzy twardymi, ostrymi łodygami szablotrzciny. Nawet krasnoludy miały z tym kłopot. Musiały sobie wysiec ścieżkę nożami.
Kiedy hałas ścinanych łodyg ucichł, Bima zaczął jęczeć. Najpierw cicho, potem coraz głośniej. Oklejająca mu szyję i plecy stwardniała maź powoli przesączała swoje soki gnilne w jego ciało. Gnicie, jak się okazało, potwornie swędziało. Bardziej chyba nawet swędziało, niż bolało. A to okazało się trudniejsze do wytrzymania niż ból.
Pod wieczór krasnoludy dotarły do małej wsi otoczonej palisadą. Nad bramą wisiała deska z wyrzezanym napisem „Osada nieczynna”, ale Agni na wszelki wypadek kazał kompanom nasłuchiwać, czy ktoś się za palisadą nie rusza. Po godzinie ciszy, którą zakłócało tylko „eee… eee” zniechęconego ptaka, krasnoludy ostrożnie popełzły zaroślami w stronę bramy.
Osada była faktycznie nieczynna. Wszędzie leżały trupy ludzi, ale dosyć osobliwych, bo każdy z nich miał jedną bliznę na czole. Jedną maleńką bliznę na czole i jedną wielką bliznę na brzuchu. Ta ostatnia była jakby… zaszyta.
– Ciekawe, dlaczego nie śmierdzą? – zapytał Naku.
– Mówisz, że to świeże trupy!? – przestraszył się Saha.
– Nie, krew dawno już zakrzepła. Ale zalatywać powinny.
Odpowiedź na pytanie znalazła się dosyć szybko. Pośrodku osady znajdowała się ogromna drewniana tablica z wyrytym tekstem, który na szczęście zdążył już ściemnieć. Tekst głosił: „Ta oto niegodna miejscowość, której nazwa została wymazana z map i rejestrów, wzbraniała się przed oddaniem w niewolę w ramach spłaty Podatku Nieskończonej Wdzięczności. Specjalny Cesarski Wysłannik, Lisse Kirjapoika o zaszczytnym przydomku Uśmiechnięta Sprawiedliwość, nakazał, aby trzęsących się o swoje miejsce zamieszkania i mienie nędznych niewdzięczników na zawsze w tym miejscu zakonserwować. Zakonserwowanie odbyło się poprzez wypchanie niewdzięczników trującymi proszkami i ziołami. Słowa te pisałem ja, Hojtan Hajja, sołtys i pisarz tej nędznej miejscowości, który dodatkowo winny jest uważania się za przedstawiciela rzekomej zanikającej mniejszości etnicznej, wyróżniającej się posiadaniem trzeciej, małej ręki na czole. Jako wyjątkowo ohydny przestępca, zostanę teraz odesłany do Olśniewającego Miasta Pierwszej Cesarskiej Kategorii w celu poddania mnie Nigdy Niekończącym Się Torturom. Błogosławiona Radość Nieogarnialnej Słuszności!”.
– A to chuj z tej Uśmiechniętej Sprawiedliwości – powiedział Naku. – Mógł ich przecież zasolić.
– No! Odbudowalibyśmy nasze zasoby prowiantowe.
– Trudno. Trzeba będzie zapolować.
Jonga skuliła się. Zabolało strasznie, ale opanowała się i jeszcze mocniej wtuliła w przestrzeń między lodowatą ścianą a cuchnącym kubłem.
Dzięki nowym właściwościom swojego ciała umiała się skulić bardziej niż jakikolwiek człowiek. Bo człowieka już właściwie nie przypominała. Teraz zmieniła się nie tylko konsystencja ciała, ale także kształt. Wyglądała raczej jak kłębowisko mokrych ścierek. Czyli coś, co jest bardzo na miejscu pomiędzy lodowatą ścianą a cuchnącym kubłem.
Kubeł był pełen gówna. Było to czuć wyraźnie. Było też czuć wyraźnie, że jest to gówno rozpaczy. Gówno ludzi, których wnętrzności skatowano trucizną, gówno ludzi, którzy nie jedzą nic normalnego, a jeśli trawią, to tylko samych siebie. Gówno ludzi trawionych strachem, pełne krwi, żółci, kwasów żołądkowych.
Niektóre cele opróżniano z gówna, a właściwie wstawiano tam blaszane kubły, które służyły więźniom za kible. Nie robiono tego z litości dla więźniów, tylko po to, żeby osiągnąć maksymalną kumulację gówna w specjalnych pomieszczeniach. Używano go do różnych celów. Przede wszystkim jako nawozu podczas skomplikowanego procesu sadzenia drzewek w ciele żywego człowieka. Tacy skazańcy byli czasem wykorzystywani dla celów dekoracyjnych. Nie dało się jednak też wykluczyć, że gówno w kuble było gównem ludzi pławionych w gównie lub żywionych gównem.
Bezręki karzeł, może były krasnolud, dotarł wreszcie do załomu muru. Jęknął, spojrzał na kubeł i znowu westchnął. Potem wykonał dziwny, jakby kopulacyjny ruch biodrami do przodu, wypychając w ten sposób z pozbawionego guzików rozporka imponujących rozmiarów fujarę. Odlał się do kubła. Obficie obsikał sobie przy tym portki, ale sporo też pociekło do przepełnionego naczynia, bo kubeł się przelał i Jonga zorientowała się, że klęczy w kałuży żółtobrunatnej mazi, której dotyk piekł i swędział.
Następnie karzeł pochylił się, wziął pałąk kubła w zęby, jęknął raz jeszcze, dźwignął naczynie i ochlapując sobie bose stopy, poszedł ze swoim ciężarem w stronę wielkich metalowych drzwi, oświetlonych przez przykutą do ściany żywą pochodnię płci żeńskiej. Drzwi były ozdobnie kute w motyw przedstawiający bezgłowe koty. Karzeł postawił kubeł na ziemi, wyprostował się i huknął łbem w jedną z kocich łap. Drzwi otworzyły się i karzeł zaczął przechodzić przez próg.
Zaczął, ale nie skończył. Jonga, która pełzła za nim cicho, wbiła mu zdobyczny sztylet w plecy. Karzeł, jak to on, jęknął. Potem przewrócił się, ale nie umarł, tylko zaczął wydawać z siebie dziwne „uhu, uhu”.
Domyśliła się, co się stało. Karzeł musiał mieć zdeformowany kręgosłup. Miał go tam, gdzie Jonga się nie spodziewała. Ostrze nie przebiło mu żadnego z ważnych narządów, tylko ześlizgnęło się po kości.
Zabierała się, żeby go dobić, kiedy nagle rzuciło się na nią z wrzaskiem coś w mundurze strażnika.
– Aaaaa!!! – ryknęło.
Jonga zdążyła się uchylić i strażnik z pałką upadł na czworaki. Przełamując ból, Jonga uniosła się na kolana i skoczyła mężczyźnie na plecy, pakując mu łeb wprost do kubła, który cały czas stał na progu.
Ohydny bulgot nie zakończył się ciszą. Okrutnie tycząc, strażnik wyszarpnął głowę z gówna i strącił z siebie Jongę, która nie zdążyła wbić mu noża pod żebro. Kubeł przewrócił się, a mężczyzna powstał. Stojąc na środku żółtej kałuży, wydobył miecz i zaczął obracać się dookoła. Jego buciory rozgniatały z chrzęstem gmerające w gównie robaczki.
Nie wyglądało to, jakby ją atakował. Raczej jakby próbował się bronić przed atakiem. Jakby nie widział, z której strony ten atak nadejdzie. Kiedy z oczu pociekła mu krew, Jonga zrozumiała.
Wypaliło mu oczy. Kwasy zawarte w chorym gównie przeżarły mu gałki oczne. Jonga zebrała siły, a następnie cisnęła sztylet. Trafił prosto w gardło.
Wielkie ciało wpadło w żółtą kałużę. Jonga popełzła dalej.
Dzięki swoim nowym zdolnościom udało jej się przepełznąć pod następnymi drzwiami. Co prawda szpara była dosyć szeroka, ale normalny człowiek, nawet tak chudy jak ci, co stanowili większość ludności Rombu, nie mógłby się przedostać.
Za drzwiami od razu się skuliła, bo usłyszała za sobą niewyraźne męskie głosy.
– Ty, a posłuchaj tego… On to… A… a ona… błagała o litość!
– Hahahahaha!!! A posłuchaj tego… Przychodzi do celi… W tę, tak… A ona co? Błaga o litość!
– Hahahahaha!!! Ale to jest jeszcze lepsze. W celi było… I trzysta… A ona skowytała i błagała o litość!
– Hahahahaha!!!
Mężczyźni nie zauważyli Jongi. A może zauważyli, ale się nie zorientowali. Po prostu spokojnie przeszli sobie obok czegoś, co wyglądało jak porzucony trup. Teraz nawet bardziej jak trup zwierzęcy niż ludzki, bo mrówki cały czas pracowały w ciele Jongi i ich dzieło postępowało naprzód.
Kiedy ochłonęła, zorientowała się, że jest w zupełnie innym miejscu niż te, w których dotąd była. Podłoga była tu wyłożona deskami. A do ścian przymocowano lalki ze świecznikami w miejsce rąk.